Pośpiech niby nie jest wskazany, ale wiemy przecież, że czas nas goni. Musimy jechać, nie ma się co rozczulać i przeżywać. Niby wakacje, niby luz, niby jesteśmy woli, jednak zawsze umysł podpowiada, że lepiej zdążyć, niż potem kombinować. Co prawda jesteśmy zabezpieczeni na różne sytuacje, ale wiadomo jak jest.
Po pół godzinie zjazdów, z ostatnich górskich grzbietów zamykających od północno-zachodniej strony namorzyny Jeziora Szkoderskiego dostrzegamy w oddali Podgorice.
Stolica kraju ulokowana jest w dolinie, otoczona ze wszystkich stron, zwłaszcza północnej i wschodniej wysokimi górami - Prekornica, Komovi i po części albańskimi Prokljete. W polskim tłumaczeniu nazwa tego 130-tysięcznego miasta brzmi "pod górkę". A dlaczego? Tego nie musimy już chyba tłumaczyć.
Znaków wskazujących na dawny, socjalistyczny Titograd nie trzeba szukać. Straszą, zwłaszcza na odludziach, poszarpane kulami karabinów. To się zmienia, powoli, ale zmienia. Niektórzy mieszkańcy próbują się odciąć od nie tak dawno sprawowanej jeszcze dyktatury swojego największego komunisty, Josipa Tity. Choć większość z nich z pewnością do końca życia wychwalać będzie odwagę i siłę przywódczą, zapominając o błędach politycznych doprowadzających w końcu państwo na skraj upadku.
Z oddali jak na dłoni widać układ miasta i wielkie zakłady przemysłu metalurgicznego z hutą aluminium na czele.
Do centrum nie dojeżdżamy. Tuż za tablicą Podgorica, na skrzyżowaniu, na którym ruchem kieruje policjant skręcamy w lewo, w kierunku Niksica. Samo miasto nie zachęca do odwiedzin. Wszechobecny nieład, brud, śmieci, walące się płoty i niedokończone budynki zdają się wołać o pomoc, a przede wszystkim upominać o swoich właścicieli. Natomiast przydrożne stragany owocowe, zwłaszcza smakowite arbuzy, same wskakują w ręce klientów.
Musiało niedawno padać, bo głębsze dziury wypełnione są breją. Mimo tego kurz straszny.
Czujemy się obco. Ani na prawo, ani na lewo, ani do przodu, ani do tyłu, nie widać nikogo prócz tubylców. Pewnie trafiliśmy na taki moment. No, ale co się może stać?
Pieprzu dodaje czarna, z równie ciemnymi wszystkimi bocznymi szybami stara beemka serii 5. Mam nadzieję, że zaraz gdzieś skręcą i przestaną zgrywać zabijaków. Ta ich prędkość, kultura jazdy, zupełnie inna od tutejszych zwyczajów, daje wiele do myślenia. Jadą jakby na kogoś czyhali. Boże! Skąd my mamy taką wybujałą wyobraźnię? Po kim? Tak, tak, za dużo filmów!
A może po prostu zdechły im konie pod maską?
Cyk, lewy kierunek, redukcja do trójki i spadamy. Lepsza policyjna kulka, niż gangsterska. Te filmy...
Stolicę zupełnie omijamy. Nieliczne jeszcze zabudowania widoczne są tylko z prawej, po odwróceniu głowy. Ruch jakby zmalał, mimo głównej trasy prowadzącej do drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta Czarnogóry.
Szeroki kanion Zety przypomina głęboki lej, w środku którego wije się rzeka. Z jednej strony nasyp kolejowy, z drugiej droga i my. Kotlina łączy Niksic z Podgoricą. W oddali przy dobrej pogodzie widać liczne masywy górskie, coraz wyższe i wyższe, porośnięte zielonymi lasami. Przy zachmurzonym niebie zmieniają barwę na ciemnobrunatną. Nie mamy wątpliwości skąd się wzięła nazwa kraju.
Za wsią Rosaca skręcamy z głównej drogi. Zjeżdżamy coraz niżej i niżej na sam dół kotliny, przecinamy tory i lądujemy na szutrowej, dziurawej dróżce.
Malutki, ledwie widoczny już od kilku dobrych kilometrów, monaster Ostrog nagle zniknął. Jest zbyt wysoko, a góra u podnóża zbyt stroma, żeby można go było zobaczyć. Nie widać też podjazdu upchanego pomiędzy skałami i gęstymi krzakami. Gdyby nie wracający skądś ludzie, przeważnie w podeszłym już wieku, w serbskich auta, nie bylibyśmy pewni czy to jest faktycznie droga prowadząca do jednego z najważniejszych ośrodków religijnych Serbskiej Cerkwi Prawosławnej. Sam dojazd do łatwych nie należy. Wąsko, stromo, dziury i przechyły. Z jednej strony ściana, z drugiej przepaść. I to przepaść w dosłownym tego słowa znaczeniu. O zabezpieczeniach nie ma co marzyć. Dla wytrawnych to małe piwko. Wydawałoby się, że to wcale nie tak daleko, jednak droga prowadząca do Ostrogu to spory kawałek. Jadąc pod górę, niemal na każdym zakręcie mijamy pielgrzymów wracających ze świątyni. W naszą stronę prawie nikt nie podąża. Być może jest już zbyt późno? Biorąc pod uwagę fakt nocnego zjazdu, lepiej wybrać się tutaj w godzinach przedpołudniowych. Ale z kolei liczyć się trzeba z większą liczbą modlących się ludzi. Rzadko spotykamy obce rejestracje. Obce oczywiście w rozumieniu Serbów.
Nagle długimi światłami daje nam znaki czerwona honda. To Polacy z Krakowa, wracający z Ostrogu, cieszą się na nasz widok. A machają do nas jakbyśmy się świetnie znali. Odpowiadamy im z radością. Miłe to!
Cały ośrodek, jeśli można to tak współcześnie nazwać, składa się ze dwóch części. Z monasteru dolnego i monasteru właściwego, górnego. Część pielgrzymów dociera do pierwszego kompleksu, skąd udają się pieszo w górę. Dla osób o słabszej kondycji lub po prostu takich jak my, czysto - brzydko mówiąc - ciekawskich, lecz szanujących tutejszą wiarę, istnieje możliwość podjechania pod samą świątynię, gdzie znajduje się miejsce na kilkanaście aut. Prócz tego, dla wygody znajdziemy także niewielkie punkty handlowe i kibelek.
Monaster Ostrog założony został w XVII wieku przez ascetę Vasilije Jovanovicia, zwanego później św. Wasylem. Usytuowany został wysoko w jamie skalnej, niedostępnej dla najeźdźców tureckich. Początkowo była to samotnia, z której Wasyl Cudotwórca zarządzał tutejszym kościołem. Za sprawą skromnego życia, cudów i uzdrowień, jakich dokonywał, stał się dla miejscowych prawosławian wielkim autorytetem. Szczątki jego mieszczą się w ciasnej kaplicy w Ostrogu Górnym. Kapliczka ta wraz z pięknymi freskami dzieła samego Wasyla, podniosłym klimatem i niezwykłą atmosferą wspieraną przez miejscowego duchownego robi wielkie wrażenie. Na zewnątrz panuje melancholijna cisza od czasu do czasu przeszywana charakterystycznymi modlitwami.
Czujemy się nieswojo. Jakoś tak dziwnie, dlatego nie chcemy dać poznać po sobie obojętności. Miejsce wymaga szacunku i dostosowania się do tutejszego obyczaju. Ruchu wielkiego nie ma, może kilkanaście osób. Modlitewne pieśni wydobywające się zza skał przypominają o religijnym charakterze sanktuarium. Samych duchownych nie widać. No może poza jednym napotkanym przed parkingiem, z komórką w ręku. Ale miał ogromną brodę!
Nie wiemy, czy kapliczka z relikwiami św. Wasyla otwarta jest każdego dnia o każdej porze roku, ale w czasie, kiedy my przyjechaliśmy kolejka zwiedzających liczyła kilka osób. Do środka wchodzi się pojedynczo. Przybysze, którzy nie czują potrzeby duchowej i łaski nie powinni wchodzić. Jest to bardzo ważne miejsce dla wyznawców Bałkańskiej Cerkwi Prawosławnej, toteż uszanujmy ich zachowania i wzruszenia. Nie zabierajmy też kasy powtykanej w szczeliny skalne!
Z tarasu widokowego rozprzestrzenia się przepiękny widok na kotlinę rzeki Zety. Daleko, daleko po drugiej stronie, widoczny jest cieniutki poziomy pasek przecinający tamtejsze wzgórza. To nasza droga do Niksica!
Opuszczając - można to nazwać - święte orle gniazdo, nie napotykamy już nikogo podjeżdżającego. Jesteśmy spokojni i wyciszeni. To miejsce dla nas święte nie jest, ale coś niezwykłego w sobie ma.
W Ostrogu Dolnym, przybysze z daleka mogą popytać o tanie noclegi.
Godzina 16:40. Pędzimy dalej, przed siebie. Oczywiście uważamy, bo nie przedobrzyć i nie spaść wraz z autem z półki skalnej. Tutaj nawet Jego Święta Osobliwość by nie pomogła! Masakra! Ale przeżycia pozostaną na długo w naszej pamięci.
Niksic niczym nie zachwyca. Co prawda dane jest nam jedynie przez nie przejeżdżać. To jest zawsze tak, że jeśli się nie pochodzi, nie pozwiedza, a przede wszystkim nie ma wiedzy o danym miejscu, to ono zawsze będzie nieciekawe. Dlatego też z drugiej strony nie możemy mówić, iż jest ono do dupy. A przecież tutejsze Niksickie Pivo znane jest całej Serbii, o Czarnogórze nie wspominając.
-
No i w którą stronę teraz? Prawo, czy lewo?
-
Hmm... franzuzik daje na lewo, to my też.
-
No chyba raczej nie... Foca 120 kilometrów
Francuz też jakby niepewnie zwolnił, ale jedzie dalej. Zawracamy. Ponownie pod wiadukt.
-
Hello! Znali li gdje je put za Żabljak? - strasznie stękamy
-
Pravo! Pravo! - odpowiada na wpół rozebrany, krótko ścięty szeregowiec, ścinający kosą wysokie trawska w rowie przed jakimś wojskowym budynkiem, czy też koszarowym.
-
Widziałaś ile już namachał? Pewnie od rana walczy. Się chłopak opali w tym słońcu.
-
Weź lepiej jedź prosto, a nie w prawo. Bo prawo to u nich desno, a nie pravo - podpowiada Magda.
-
Hvala! - wydzieram się przez okno, ale już nie słyszy.
Za Niksicem droga stała się węższa i o wiele bardziej kręta, a co za tym idzie, malownicza. Prędkość znacznie spadła, proporcjonalnie do stromych podjazdów. Słońce zachodzi za górami. Niebo nabiera ciemniejszego kolorytu, zwłaszcza tam, gdzie się udajemy. Widać ciężkie, deszczowe chmury. Będzie lało.
Magda podaje coś do jedzenia. Sama pewnie jest głodna. Ostatnio jedliśmy rano na kampingu w Kupari. Ciepła herbatka by się przydała, ale musimy zadowolić się sokami, ewentualnie wodą. Są też wafelki i resztka paluszków. Nie wybrzydzamy. Smakuje jak nigdy! A jak ktoś chce posmakować wykwintnego dania, to niech spada do Paryża!
Czy nikt tędy nie jeździ? Zupełnie nikt? No przecież musi ktoś tędy jechać. To niemożliwie, żeby na tak długim czasowo odcinku nikogo nie mijać. Z jednej strony gęsty las, z drugiej również. Z górki, pod górkę. Hamulec, gaz. No i otaczająca wielka pustka. Pustka, wśród której cichutko pobrzękuje jedynie nasza empetrójka. No i stało się. Luchnęło na nas raptownie, z zaskoczenia! Wiedzieliśmy, że będzie padać, zanosiło się na to już od dłuższego czasu, ale trudno było stwierdzić kiedy zacznie. Powtórka przedpołudnia? Zdradliwe te chmury. Właściwie mgły też, bo wzniesienia są już tak wielkie, że niekiedy nic nie widać. Jedziemy zupełnie po omacku. Na moment trzeba się jednak zatrzymać, poczekać. Obok nas przejeżdża tubylec. Szaleniec?
Jednak tak szybko jak napadła nas ulewa, tak szybko wyszło słońce. Niskie, schowane za horyzontem, ale wyszło. Przed nami piękna tęcza. Możemy jechać dalej.
Temperatura powolutku spada. Powietrze rześkie, po deszczu zawsze takie jest. Jadę maksymalnie 40-50 km/h. Mijamy wielką ciężarówkę załadowaną ściętym drewnem. Z wiszących nad drogą drzew pospływały wszystkie możliwe pyłki, przez co jezdnia zrobiła się żółta, zdradliwa i bardzo śliska. Odparowuje na całej długości, po całodziennym nagrzaniu.
Zastanawiamy się gdzie są teraz Ula i Wiola. Dzisiaj miały być jeszcze w Mostarze, a dopiero jutro wkraczać mają do Czarnogóry. Wspominały Perast i Kotor, w którym spotkać się mają z Jolką Michno i jej rodziną.
Savnik za nami. Całkiem sympatyczna wioska zamieszkała w połowie przez Serbów i Czarnogórców. Zimą zupełnie odcięta od świata.
Masywów górskich nie rozróżniamy. Wszystkie zlewają się w jedną całość. Treskavac, Sinjajevina, gdzieś przed nami - Durmitor. Totalne odludzie.
12 lat temu w takich właśnie miejscach ukrywały się miejscowe społeczności. Niedaleko stąd, po bośniackiej stronie, działo się coś, co w ogóle we współczesnym świecie nie powinno mieć miejsca. Smutek ogarnia serce na samą myśl. Strach przeszywa umysł. Oby nigdy już do takich sytuacji nie dochodziło. I to tutaj, można rzec - w centralnej Europie. Wstyd...
My natomiast chcemy odkrywać te miejsca, poznać zarówno jednych i drugich. Może to jest sposób na zrozumienie? Na poczucie tej niesprawiedliwości? Na pewno nie czas jeszcze na uwagi, na wychylenia, na wskazywanie palcem. Ale znając historię, kiedy ten okres nadejdzie? Kiedy będzie można rozszerzyć usta? Zdaje się, że jeszcze nie teraz. Najlepszym lekarstwem wydaje się być milczenie...
W górach zmrok nadchodzi znacznie szybciej niż na Primorju. Mimo środka lata. Słońce błyskawicznie zaciąga zasłony.
18:30. Słychać miarowe, ciche uderzenia. Jakby ktoś próbował dostać się do nas od spodu, przez podwozie. Stajemy. Patrzymy... Zajebiście! Urwany tłumik... Cały wydech ciągnie się po dziurawym asfalcie od dobrych kilkunastu minut.
Do Żabljaka 25 kilometrów.
(c.d.n)