Delikatne promienie słoneczne, w tańcu z cieniem padającym znad otaczających nas drzew, majestatycznie muskają poszycie namiotu. Piątkowy ranek otwiera przed nami swe rześkie, prężne ramiona. Magda głęboko wtulona w pozwijany jak wąż śpiwór, zdaje się korzystać jeszcze z każdej minuty nocnego snu. Niezrozumiały, cząstkowy gwar z pobliskiej myjni, przez drobniutką siateczkę w dachu, dociera do moich uszu...
Nie wstanę! Nie wstanę, póki nie odnajdę w myślach rytmu muzyki, przy jakiej bawili się tej nocy nastoletni Francuzi. Ni to house, ni to music club. By to licho wzięło... i tak się ich nie zapytam. A wiem, że będę marudził, będzie mnie to męczyło.
Otwieram namiot. Blask piorunująco bije po oczach. Od razu dochodzę do siebie. W tej samej chwili zauważam przed naszą działką, ale po drugiej stronie alejki, dwa ogromne, lśniące chopery. W myślach łączę je z nocnymi, przeraźliwymi odgłosami silników, jakie zgotowali nam ich właściciele. Tak. To muszą być oni!
Godzina 8:00.
Odświeżeni, umyci, najedzeni, powoli, bez pośpiechu ładujemy tobołki do bagażnika. Tropik na końcu. Musi jeszcze przeschnąć, zwilżony poranną rosą. Sąsiedzi, zarówno ci z lewej, jak i ci z prawej, jeszcze śpią. Wszak Beldzy wojowali do późnej nocy, wspólnie debatując w swojej ogromnej twierdzy, przystosowanej - zdawałoby się - do każdych warunków campingowych. Wyposażenie, wszystkie elementy turystycznego życia, potwierdzają ich przynależność do grupy prawdziwych miłośników tego typu spędzania urlopu. Organizacja pracy, jak na siedmioosobową ekipę, którą wczoraj zaprezentowali to prawdziwy kunszt.
Aaaaa.... chyba się zadrapię! Coraz bardziej daje o sobie znać kilkudniowy zarost. No ale w końcu przestanie... Przestanie prawda? Moje błagalne wołanie o pomoc chyba nic nie da. Strzyżarko-golarka jest daleko... daleko stąd. Specjalnie kupiłem ją sobie przed wyjazdem. Ale to tak przeważnie jest. Planujemy coś, później to realizujemy i w najważniejszym momencie okazuje się, że co? No, że kiszka... Widocznie męski umysł nie ogarnia wszystkiego. Oczywiście nie przyznam racji, jakby kobieta nigdy nie zapomniała!
Piękny dzień. Błękitne niebo, gdzieniegdzie w górze białe baranki. A puszyste jak babka drożdżowa mojej babci!
Przed 10:00 meldujemy się w campingowej recepcji. Komu w drogę, temu czas. Jednak nie tylko my opuszczamy Kupari. Między samochodami oczekującymi na wyjazd przeciskają się gromady dzieciaków w nadmuchanych już pontonach i kołach ratunkowych. No tak... plaża czeka!
Magda reguluje rachunek w wysokości 20 euro. W zamian za to otrzymuje paszport i broszurki na przyszłość. Kto wie, kto wie? Może kiedyś? Bardzo nam się tutaj podobało. Czysto, mądrze, bezpiecznie.
Przed wyjazdem ostatnie pożegnanie ze znajomymi z Polski, którzy jak stwierdzili, pozostaną jeszcze kilka dni na miejscu. W końcu muszą odpocząć po dwutygodniowym pobycie w Czarnogórze!
Do granicy pozostało nam niewiele. Od Kupari do pierwszej bramki jest zaledwie 30 kilometrów. Po drodze mijamy znak na Cavtat. Właściwie po raz pierwszy ukazują się przed nami tak dorodne i wysokie cyprysy. Co prawda w Dalmacji napotyka się je na przydrożnych wzgórzach, jednak takiego zbiorowiska chyba próżno szukać. Fajnie wygląda. Szkoda, że kierowca musi siedzieć przodem do kierunku jazdy, a nie bokiem. Taki już nasz los!
Po raz pierwszy też, od początku naszego wyjazdu tak długo stoimy na granicy. Dwie równorzędne kolejki po kilkanaście aut w każdej. Niestety tylko jedna posuwa się do przodu. Tak, tak! Prawda! Nie nasza...
Oczywiście nie narzekamy i się nie martwimy. Podziwiamy uroczą panią w jeszcze urokliwszym kapeluszu, która raz po raz każe wysiąść, otworzyć bagażnik i udowodnić, że się nie przewozi nielegalnych, zwiniętych w kłębek, bądź upchanych między gaśnicę a koło zapasowe, towarzyszy.
Podjeżdża Polak. Spojrzenia w paszport. Jeden, następnie drugi.
- Izvolite - zwracając dokumenty.
- Hvala - z ulgą domykam opuszczone okno.
A właściwie gdybyśmy musieli wywalić wszystko z auta, to wyszłoby to nam na dobre. Moglibyśmy w końcu zrobić w nim porządek.
I piątego dnia dotarli do celu... Oj nareszcie! Nareszcie Czarnogóra! Chciałoby się krzyczeć i podskakiwać.
O popatrz! - wskazuje Magda na przydrożne rowy. Tam papierek, i tam, a taaaam!!! Ło Matko!
Próbujemy udowodnić sobie jak bardzo prawdziwe są opinie ludzi będących już w tym kraju. Szukamy związków i faktów zdających się potwierdzać relacje, jakoby Czarnogórcy to brudasy. No faktycznie. Koszy na śmieci to oni nie znają. Ale w zasadzie to czy na naszym własnym podwórku jest czyściej? Jeśli już są miejsca przeznaczone na takie cele, to i tak od trzech lat nie opróżniane.
Nam to nie przeszkadza. Właściwie po kilku takich "wymuszonych" i zarejestrowanych obrazach, przywykliśmy, nie zdając sobie sprawy co jest dalej. Ale o to chodzi! O przygodę i niespodzianki!
Igalo. Hercegnovski Zalev... Widzimy! Widzimy po raz pierwszy błękit wody! Już? Już teraz? Już teraz zatrzymujemy się, żeby dać nura do wody? Bardzo chętnie! A może potem? Jeszcze troszkę. Właściwie tutaj nie ma gdzie. Od Herceg Novi - pierwszego większego miasteczka na czarnogórskim wybrzeżu, aż - jak się potem okazało - do Kotoru brzeg Zatoki Kotorskiej podmurowany jest niewielkim murkiem, od którego co jakiś czas odchodzą na kilka, kilkanaście metrów pomościki z cumującymi przy nich miejscowymi łódkami. Oczywiście znajdują się miejsca zakrzewione i zejścia do wody, jednak nie jest to typowe wybrzeże ze skałkami, o piasku nie wspominając. Kwestia wprawy i przyzwyczajenia.
Tubylcy nawet nie zwracają uwagi na to, że rozkładają się praktycznie na drodze, pod kołami przejeżdżających samochodów. Każdy ma tutaj kawałek swojej zatoczki, swojego zejścia i śmiesznym by było, gdyby chcąc potaplać się w wodzie, jeździliby do znanych kurortów. Ewentualnie szukali szczęścia w przytulnych i niedostępnych miejscach nad pełnym morzem.
Pierwsze co rzuca się obcemu kierowcy w oczy to delikatne nieprzestrzeganie przepisów przez tutejszych. Nie, żeby to było jakieś wielce niebezpieczne i chaotyczne. Bardziej śmieszne i zaskakujące. No skoro policja nie zwraca na to uwagi, to przecież dlaczego by nie być panem i królem szos? Całkiem zdrowe podejście! Nawet podoba nam się.
Harmider jak to w każdym większym skupisku turystycznym. Czarnogóra może nie tyle, co jest przygotowana na zagranicznych gości, ale robi co może, ażeby zachęcić i uatrakcyjnić swoje walory. Fakt faktem, że liczba Niemców i Francuzów zdecydowanie zmalała na korzyść Włochów i Serbów, zwłaszcza belgradzkich.
Nasz plan na dzisiaj? Hmmm... a plan! No tak! Więc plan mamy taki, że jedziemy przed siebie. Ale czy dojedziemy? Dobre pytanie. Postaramy się.
Plan planem, a po drodze tyle ciekawych miejsc. Wszędzie chciałoby się zatrzymać, popatrzeć, czasami popstrykać na pamiątkę.
Powolutku okrążamy zatokę. Po prawej w oddali Tivat, po lewej wzgórza Krivisije. Mijamy Bijele, tuż zaraz Kamenari skąd odpływają małe promy na drugi brzeg do Lepetane, później Risan i Perast ze wspaniałą zabudową. Wszystkie miejscowości z historią i duszą. Obiecujemy sobie, że tutaj przyjedziemy, natomiast teraz jedyne co nam pozostaje to fotel i szyba w samochodzie. Dobre i to. Naprzeciw Perastu, pośrodku przesmyku łączącego Zalew Tivatski, z Zalewem Risanskim i Kotorskim unoszą się na wodzie dwa dziwaczne statki z jeszcze dziwniejszymi pomostami kapitańskimi i kajutami. Pierwszy z nich, jakby tankowiec, bardziej zanurzony, choć z widocznym bocznym napisem na burcie - Gospa od Skrpjela, drugi za to z wysokimi zielonymi masztami - Sveti Djordje.
Ekhem... wysepki te widoczne już w oddali, teraz, z bliska robią przepiękne wrażenie. Jak dwa delfiny wyskakujące ponad taflę wody.
Dobrota i Kotor. Wzniesienia po lewej coraz wyższe i okazalsze. Lovcen z niewidocznym Stirovnikiem 1749 m. n.p.m. Właściwie nie wiemy, czy niewidocznym, czy też nie, bo wysoko nad szczytami rozciągają się ciężkie, choć porozrywane na mniejsze części chmury deszczowe. Coraz częściej zasłaniające blask Słońca.
Palmy? Jakie palmy? Nie łudźmy się marzeniami, że skoro na Kvarnerze, czy też nawet na Istrii spotykamy karłowate drzewka rodem z Afryki, to tutaj, 500 km dalej będą wysokie jak maszty radiowe. A pewnie! Są, zdarzają się częściej niż w Chorwacji. I znacznie większe. Jednak to nie Algieria. Proszę o tym pamiętać. Ale nam to zupełnie nie przeszkadza! Tak samo jak śmieci.
W Kotorze ruch zdecydowanie gęściejszy. Dotąd jechaliśmy 50 km/h, tak teraz 20-30 km/h. Mijamy stare miasto z wysoko ulokowaną starą twierdzą, do której prowadzą szczątki schodów, a gdzie na szczycie z dumą powiewa czerwono krwista flaga narodowa. Wpadniemy tutaj. Odnotowane.
Za Kotorem nie kierujemy się na Budvę i całe wybrzeże, ale odbijamy w lewo, tuż za miejskim targowiskiem. Właściwie do końca nie jesteśmy przekonani o słuszności wyboru. Zegarek wskazuje południe. Co prawda żar w słońcu niemiłosierny, jednak z każdą chwilą niebo przybiera brunatnego, ołowianego koloru. Ale tylko tutaj. Tylko nad Lovcenem. W oddali, jak tylko okiem sięgać błękit wody i szarość smukłych wzniesień odbijających jasność promieni słonecznych. Od czasu do czasu przelatuje po nich wielki cień obłoków przypominających olbrzymie kruki z rozpostartymi skrzydłami. Grrrr... ciary przechodzą. Zmieńmy film!
A właściwie lepiej nie! Bo to, co czekało na nas, za zakrętem, za zakrętami, za górką i za kolejnym zakrętem, ale tym razem bez zabezpieczającego psychikę murka, zdarzyć się nie powinno. A właściwie nie byliśmy na to przygotowani. Kaski na głowach, spadochrony na plecach, kontakt z ubezpieczycielem w kraju. To podstawowe rzeczy jakie należy zabrać ze sobą udając się w drogę... dróżkę... górską dróżkę z Kotoru do Cetinje. Nie oszukujemy! Tym bardziej, kiedy spada na ciebie w jednej sekundzie trzy miliony litrów wody. A może trzy i siedemset tysięcy? Ale ulewa! Silnik zgaszony, wycieraczki ze skulonymi ogonami schowały się pod szybę. Nie jadę. Przejdzie - pojadę! A ci tubylcy z golfa dwójki są świrnięci.
Przeszło - jedziemy...
Co to była za muzyka tej nocy? Chyba zwariuję! A taka fajna...
Magda blada i cicha jak głaz. Ja za to podekscytowany z błyskiem na zębach. Świetna droga! Cały czas pod górkę, cały czas zakręty i murki. Murki, murki, przepaść. Murki, przepaść, zakręt, przepaść. Ekstra! Kropek też czuje, że żyje. Szkoda jedynie tej pogody. Bo widoki niesamowite. Co rusz przystaję, wychodzę, wciągam świeże, górskie powietrze i pstrykam. Magda trzyma się bocznej skały. Później jej to wynagrodzę!
Z żalem dojeżdżam do ostatniego, ale za to najpiękniejszego punktu widokowego nad Zatoką Kotorską. Po prawej, w dole Kotor z wodami zalewu, po lewej nasłoneczniony Tivat z lotniskiem i pasem startowym cieniutkim jak niteczka. Daleko, daleko na horyzoncie Adriatyk. Bajka. Ech...
Żal też tego człowieczka, który jako jedyny, dzień w dzień wspina się na szczyt ze swoim przenośnym straganem. Ale widoków to mu żałuję...
Na szczyt Lovcenu nie dojeżdżamy. Trzeba trzymać się planu. Przed nami jeszcze 200 kilometrów. Zjazd północnym zboczem masywu do Cetinje również nas zaskoczył. Podekscytowani zachodnim podjazdem nie sądziliśmy, iż coś jeszcze nas tak oczaruje. Myliliśmy się. Drugiej strony także nie zapomnimy. Jeśli ktoś szuka ostatnich jeszcze w Europie odludnych miejsc, koniecznie musi tutaj trafić. Wąskie dróżki, dzikie przełęcze i to poczucie inności. Taki jest Narodowy Park Lovcen.
Nie z tej planety musi też być kierowca tego turystycznego autobusu, który ledwo co mieści się szerokością na jezdni, a ciągnie jeszcze za sobą dodatkową przyczepę. My ledwo co mieściliśmy się na łukach mających po 350 stopni... Jego pasażerowie albo są nieświadomi co ich czeka, albo już nieźle wprawieni. Gorzej jeśli któryś trzeźwieje!
Cetinje z góry widać już na kilka dobrych kilometrów przed pierwszymi domostwami. Jest to 20 tysięczne miasteczko, które za czasów panowania króla Mikołaja w XX wieku, było stolicą Czarnogóry. Mimo niewielkiej odległości w linii prostej od morza, charakter Cetinje jest zupełnie inny niż nadmorskich kurortów. Inne są ulice, inne znaki, niekiedy pisane cyrylicą, inne też domy przystosowane do odmiennego, górskiego klimatu. Życie wydaje się płynąć bardzo wolno. Wpływ ma na to historia i duch miasta. Większość ludności to osoby starsze, pamiętające okresy komuny, nieprzywykłe do wielkich zmian.
Wjeżdżamy na główną ulicę miasta. Tak nam się zdaje. Ulicę Lenina. Czyżby tego Lenina? Zupełnie w ciemno. Przypomina ona bardziej rykowisko dzikich zwierząt, ewentualnie kreci plac zabaw. Bezcelowe też, zdaje się być szukanie jakichkolwiek znaków wskazujące kierunek na Podgorice.
Dopiero w dialogu angielsko-niecmiecko-rosyjsko-serbskim z tutejszą staruszką udaje nam się uzyskać pomoc. Kilka przecznic, niewielki ryneczek z licznymi dawnymi ambasadami i jesteśmy na szosie prowadzącej do stolicy kraju.
Droga wyśmienita! Z poboczem. Niewiele tu takich, ale czuć jej świeżość. Większość kierowców to Czarnogórcy, ewentualnie Serbowie mknący swymi podstarzałymi golfami w kierunku Belgrad - wybrzeże, wybrzeże - Belgrad. Trasa atrakcyjna widokowo. Momentami na najwyższych podjazdach widać w oddali, ze delikatną mgiełką Jezioro Szkoderskie. Przynajmniej jego zachodnią część. Ale trzeba mieć naprawdę sokoli wzrok. Szkoda, że nie ma pobocznych zjazdów, tak jak to jest na Jadrance.
Godzina 14:00. Po deszczu ani śladu. Zresztą suchą drogą jechaliśmy już przed Cetinje (c.d.n).