Na dworze ciemno. Ciemno, a zarazem ciepło. W świetle pobliskich latarń pensjonat jawi nam się jako świetnie urządzony i przygotowany na przyjęcie gości. Pomarańczowy z białymi balustradami. Od frontu graniczy z główną, dwupasmową jezdnią, od tyłu poprzez stare, przeznaczone do rozbiórki budynki, sąsiaduje z ulicą prowadzącą do centrum miasta, równoległą do tej pierwszej drogi. Za ogrodzeniem stoją dwa obce auta, my swoje pozostawiamy na stromym zjeździe. Młody gospodarz tłumaczy, że dzisiejszego wieczora nikt raczej już nie będzie wjeżdżał ani wyjeżdżał poza pensjonat. Pokój nasz znajduje się na ostatnim, drugim piętrze. Niczego nie brakuje. Łazienka, prysznic, no i ciekawy widok za oknem. Wszystko pasuje, jedynie gramolenie się na górę z najpotrzebniejszymi rzeczami sprawia troszkę trudności. A jakie to najpotrzebniejsze rzeczy? Oczywiście zdobywane raz za razem w najciekawszych miejscach różności, które nie dość, że przypominają o tym, czego doświadczaliśmy, to jeszcze sprawiają wiele radości.
Dziewczyny zapraszają nas do centrum, na starówkę, jednak tego wieczora - mimo wielkiej ochoty - nie dajemy już rady. Jutro.
Gospodarz przynosi wrzącą wodę, abyśmy mogli zaparzyć sobie herbatę. Umawiamy się też na poranne śniadanko. Natomiast kolacja - co tu dużo mówić - zaoferowała nam to, co rano, czyli pyszny dżemik z sucharkami, pomidorki, ogórka, a na koniec ciasteczka i słone orzeszki. Mniam! Jeszcze tylko weryfikacja jutrzejszego planu, nocne modlitewne, głośne nawoływania tutejszych muzułmanów z pobliskiego meczetu i o godzinie 23:30 zasypiamy.
I tak jak to było w Mikulovie, tak i tutaj cholerny budzik zawył o 7:30 rano. By to szlag jasny trafił! No ale spało się wyśmienicie!
Dzień przywitał nas delikatnymi chmurkami dość szczelnie zasłaniającymi niebo. Co prawda przypominają one bardziej wysoką mgłę, jednak słońce nie daje rady się przez nie przebić. No ale my mu pomożemy!
Tak jak się umawialiśmy, śniadanko zapukało do naszych drzwi równo o 8:00. W sumie nie spodziewaliśmy się kokosów, ale jego obfitość wywołała spojrzenia lekkiego zdziwienia. Na szczęście nie jesteśmy głodni, chociaż... bułeczki z dżemem zjedliśmy co do jednej. Fakt! Po jednej było. Herbatka znacznie przyspieszyła nasze leniwe jeszcze ruchy.
Zanim Magda zeszła na taras, zdążyłem umówić się z gospodarzem co do parkowania naszego Fiata. Ponieważ nie wiedzieliśmy dokładnie, o której wrócimy z miasta, na wszelki wypadek kluczyk od samochodu zostawiam właścicielowi pensjonatu. Z delikatną obawą... W pamięci mam jego wczorajszą akcję z zatrzymaniem ruchu na dwupasmowej drodze, po to tylko, żebym mógł cofnąć pod prąd na jego zjazd.
Tylnim wyjściem, przechodząc przez działkę sąsiadów dochodzimy do ulicy prowadzącej do centrum. Wczesny ranek. Ruchu nie ma, miasto powoli wybudza się niczym niedźwiedź ze snu zimowego.
Generalnie do Mostaru podchodzimy z pewnym dystansem. Na pewno nie traktujemy go jako turystycznego ośrodka. Takie mamy przekonanie. Turystyka w tym przypadku to za mocne słowo. Atrakcyjne turystycznie mogą być Malediwy czy też wesołe miasteczko pod Paryżem. Mimo bajkowej Carsiji - starówki, mimo urzekających tureckich domostw, mimo klimatu bliskowschodniego nie przyszliśmy tutaj, tego ranka, podziwiać całej tej inności. Podziwiać w naszym rozumieniu. Nie przyszliśmy strzelać fotek nie wiadomo czemu i komu. Ochy i achy zostawiliśmy na inne okazje. Mamy w sobie jakiś niewidzialny hamulec. Z zadumą stoimy przy jasnym, rozsypującym się murku, za którym głęboko w dole płyną wody zielonej Naretvy. Tuż obok nas niewzruszony, monumentalny meczet Koskin-Mehmed Pasha, niedawno odbudowany, pamiętający pierwsze lata XVII wieku. Wstęp kilka euro. Nie zauważyłem dokładnie ile. W zasadzie mało nas to obchodzi. Nie czujemy potrzeby wchodzenia do świętych miejsc miejscowych ludzi. Zwłaszcza jeszcze płacąc za to. Wystarczy nam obraz modlącego się przed wejściem, na dywanie, muzułmanina. Po co mu przeszkadzać? Z murku spoglądamy na Stary Most. Wiemy, jaki dramat rozegrał się na nim kilkanaście lat temu. Najpierw Chorwaci z Bośniakami przeciwko Serbom. Potem Chorwaci przeciwko muzułmanom... No i w końcu ciężkie, chorwackie pociski sięgają kilkusetletnich murów mostu. Może tym razem uda mu się złagodzić waśnie tutejszych grup etnicznych...
Nagle na dziedzińcu meczetu zrobiło się gwarno. Najwidoczniej wycieczka azjatów nie potrafi uszanować tego miejsca. Nawet koty, cierpliwie wyczekujące promieni słonecznych pod murkiem fontanny, wydając się być spłoszone.
My również wychodzimy z ogromnym niedosytem. Taka piękna była ta dziergana torba. Chłopak nawet obniżył cenę! Ech... będziemy jej żałować!
Jeszcze przed 10:00 spotykamy się z Ulą i Wiolą. Dziewczyny opowiadają o wczorajszym wieczorze, o miejscu w którym się znajdujemy, o dzisiejszych planach. Przed południem, kiedy my będziemy opuszczać Mostar, one pojadą na wycieczkę do niedaleko położonych starych ruin.
Kujundziluk leży przy lewym nadbrzeżu. Tworzą go liczne, wąskie kamienne uliczki. Jednak nie tak duże jak w Sarajevie. W centralnym punkcie, niedaleko meczetu znajduje plac handlowy. To stary bazar, którego nazwa pochodzi od nazwiska rzemieślnika posiadającego kilka warsztatów w okolicy. Można kupić tutaj wiele ciekawych rzeczy. Począwszy od dojrzałych owoców, z pysznie wyglądającymi winogronami, poprzez tekstylia ręcznej roboty, a skończywszy na łuskach po pociskach i hełmach wojennych. Te ostatnie robią wrażenie. Troszkę śmiać nam się chce, ale prawie na każdym stoisku z orientalnymi suwenirami uśmiechają się do nas rosyjskie babuszki. To pewnie jeszcze pozostałości świetlanej komuny. Zapachy przypiekanych burków dobiegające z narożnej jadłodajni zachęcają.
Jeszcze przez godzinkę szwendamy się po okolicznych uliczkach, żeby wreszcie dotrzeć do naszego pensjonatu. Po drodze kupujemy świeży, ciepły jeszcze chleb, picie, no i oczywiście małe drobiazgi. Ja tradycyjne muzułmańskie nakrycie głowy, tak zwany fez, czyli czapeczkę z płaskim daszkiem. Magda fajną jedwabną chustę i - czym mnie totalnie zaskoczyła - perfumy u miejscowych naganiaczy. Co prawda "oryginalne" i w "okazjonalnej cenie", jednak sam ten fakt zupełnie zbił mnie z tropu. Na koniec obiecujemy, że przyjedziemy tutaj kiedyś po tę nieodżałowaną torbę - siatkę, która nie daje nam spokoju.
Kluczyki najwidoczniej się przydały, ponieważ auto odnajdujemy za ogrodzeniem, na chodniku. Gospodarz musiał je przestawić. Nic nie zginęło.
Mostar to magiczne miejsce. Bliskość Chorwacji sprawia napływ wielu wczasowiczów. Szkoda, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, w jakim celu tutaj docierają. Jednak nowy Stary Most z pewnością każdego powita w stylu, jakim wita od setek lat.
Zatrzymajmy na chwilę zegarki, a tutejszy czas przeniesie nas w inny świat.
Do Caplijny niecałe 60 km. Pogoda już się pewnie nie zmieni, chociaż upór słońca jest na tyle silny, że klimatyzacja staje się zbawieniem. Również i tutaj droga żyje w symbiozie z Naretvą. Jednak teren jest już bardziej płaski. Ruch spory, ale do zniesienia. W przydrożnych domostwach coraz liczniejsze stają się uprawy winorośli. Przynajmniej one choć w części przysłaniają poszarpane elewacje. Kierunek do Medugorje dobrze oznakowany, ale tuż za Caplijną można ominąć główny skręt w prawo. Trzymając się innych samochodów, zwłaszcza tych z obcą rejestracją, dojedziemy do celu.
Samo Medugorje sprawia wrażenie ubogiej wioski, a już na pewno byłoby nią, gdyby nie wydarzenia, jakie miały tutaj miejsce. Mieszkańcami są praktycznie sami Chorwaci, którzy z uwagi na szybki rozwój, powolutku powracają na swoje dawne ziemie.
Całe życie i uwaga skupia się w centrum, przy jednej jedynej głównej drodze. Przy niej też właśnie stoi wzniesiony kilkadziesiąt lat temu kościół parafialny Św. Jakuba z charakterystycznymi dwiema wieżami, w którym znajduje się figura Matki Boskiej. Wcześniej stała tutaj inna kaplica, jednak ze względu na ruchliwie tektonicznie podłoże uległa zawaleniu. Pod wpływem coraz liczniejszych pielgrzymek za kościołem wybudowano ołtarz polowy, który wraz z parkiem i pobliską drogą krzyżową do dnia dzisiejszego są rozbudowywane.
Razem z Magdą uznajemy to miejsce za czyste i dobrze zorganizowane. Liczne ławeczki, zaciszne miejsca wpływają na specyfikę otoczenia. Taki mikro-Licheń. Ale to wszystko.
Totalnego zaburzenia świętości Medugorje powodują zarówno nieświadomi pielgrzymi, jak i zabiegi marketingowe stosowane przez miejscowych sprzedawców dewocjonaliów. Żeby nie nazwać tego gadżetów z wizerunkami Maryi. Coś strasznego. Jeszcze kilka sezonów i z pewnością będziemy mogli zakupić sobie maselniczkę czy też baterię do wody w postaci Matki Boskiej... Okropności... Ale niektóre różańce są naprawę ładne. Zwłaszcza te najprostsze.
Pielgrzymi natomiast, gdyby nie odrobinka wyrafinowania i poczucia godności, to do Medugorje przybywaliby w strojach kąpielowych, jeśli nie z materacami i płetwami do nurkowania. Na szczęście są też i tacy, którzy zdają sobie sprawę z obecnej tutaj mistyki.
Nie żałujemy ze tutaj przyjechaliśmy. Bo przecież nie ma czego. Jako katolicy czujemy się w pewnym sensie spełnieni mając okazję bycia i poznania tego cudownego miejsca.
Wysoka temperatura, duchota i w sumie brak ochoty skutecznie zniechęcają nas do wspinaczki na Górę Objawień i wzgórza Krizevac rozciągającego się 500 metrów ponad centrum, a na którym stoi wzniesiony przed II wojną światową przez okolicznych parafian betonowy Krzyż. W oddali widać małe, kolorowe punkciki mozolnie posuwające się ku szczytowi. Mają ludzie zdrowie! Hmm... właściwie to silną wiarę...
Trzy łyki zmrożonej ice tea brzoskwiniowej, Roxette zgłośnione i wyjeżdżamy. Od razu jakby nabieramy wiatru w plecy. Godzina 14:00.
Według mapy 1:200 000 do wodospadów jest raptem kilka kilometrów. A ponieważ miejscowi nie kwapią się do przycinania zarośli, które zasłaniają nawet w 90% tablice informacyjne, dojeżdżamy niepotrzebnie do Capljiny. 10% pozostawiam na widoczną jednak, ale zardzewiałą jak ruski czołg nogę, na której powieszony jest znak. Na głównej drodze Metkovic - Mostar zawracam i ponownie przez biały most stojący nad Naretvą, przy dworcu autobusowym, wzdłuż Trebizatu, wioski praktycznie połączonej z Caplijną dojeżdżamy do krzyżówki z wiaduktem. Byliśmy już tutaj. Parę godzin temu. W drodze do Medugorje. Byliśmy też i 15 minut temu wyjeżdżając z Medugorje. Co za śwat! Pokręcony jak nie wiem...
Tym razem dostrzegamy ukryty w krzakach żółty znak z napisem Ljubuski. Wystarczyło zwolnić do 10 km/h. Jeszcze 5 kilometrów i po raz pierwszy ukazuje nam się informacja o Wodospadach Kravica. Jest to jedna i jedyna wzmianka o tym rajskim miejscu. Nakazuje nam skręcić w lewo. No teraz to już pewnie nie zabłądzimy?!
Mijamy kilka domostw, warsztat samochodowy i w końcu docieramy do niewielkiego parkingu umieszczonego wzdłuż jezdni. Dookoła żywej duszy. Wychodzę z auta, ale jednocześnie z drewnianej budy, bardziej kiosku, dostrzega mnie kobiecina w średnim wieku, wymachując przy okazji rękoma. Z jej słów wynika, żebyśmy podjechali jeszcze kilkaset metrów, za barierkę. A parking, na którym się znajdujemy, to miejsce postoju dla autokarów i większych samochodów.
To co zobaczyliśmy uderzyło nas w piesi niczym grom z jasnego nieba. No coś cudownego! Teren płaski, z nielicznymi pobliskimi wzniesieniami, na horyzoncie wyższe górki. Gorączka, mimo braku słońca plus wszechobecne cykania robali różnej maści. A po środku jak gdyby ktoś dzbanami z całej tej zielonej masy roślinności wlewał wodę do magicznego jeziorka. Szum wodospadów mógłby ukoić każde nerwy.
Auto zostawiamy na stromym wzniesieniu. Między trzema innymi. Schodzimy do jeziorka, przez środek którego przebiega niewielka kładka. No prawie środek. W cieniu drzew ukryte dwie restaruacyjki. Ludzi całkiem sporo. Związane to jest pewnie z festynem i audycją Radia Ljubuski nadawaną na żywo spod Kravica. Fajny klimacik, muzyczka. Bardziej odważni wskakują do wody i smarują pod wodospady. A nasze stroje kąpielowe gdzieś między kołem zapasowym a gaśnicą. Jakoś przeżyjemy ten fakt. Wystarczyć nam muszą setki tysięcy kropelek wody unoszących się w powietrzu, a następnie osadzających na ciele. Orzeźwiają niesamowicie. Lekarz pulmonolog stwierdziłby pewnie: "
Proszę oddychać głęboko i powoli"...
Same wodospady tworzy niewielka rzeka o nazwie Trebizat, która następnie za Capljiną łączy się z Naretvą, uchodząc w końcu do Adriatyku. Koryta rzeki nie widać, należałoby pewnie na dziko przedzierać się przez liczne trawiaste krzaki i karłowate drzewka. Choć dróżka jakaś na pewno jest. Nam się nie chce. Wolimy posiedzieć na skarpie obserwując wszystko i wszystkich. Podoba nam się tutaj. Można by nawet namiot rozbić, bo są i tacy. Są też warunki. Przyznać musimy, że dwie godzinki w takich okolicznościach przyrody rozleniwiają i to bardzo...
Musimy jechać! Aż Puntek zaczął nas wzywać...
Z perspektywy minionych lat, z opinii krążących między ludźmi, a także braku - jak się wydaje - atrakcji, region to kojarzy się raczej jako nieprzyjaźnie nastawione do obcych nacji. Jednak zgodnie z Magdą stwierdzam, że jest to jedna, wielka bzdura.
Przecież ludzie już się nie mordują. Nie porywają. A świat jest tak samo kolorowy jak na wybrzeżu chorwackim, jak we Francji czy też dla niektórych, u nas w Polsce. Życie jest zupełnie normalne. Może nieco inna kultura, inne zachowania i obyczaje, ale to przecież w dalszym ciągu centralna Europa. Świadczyć o tym mogą Zimowe Igrzyska Olimpijskie organizowane ponad 20 lat temu na tych terenach.
Po 16:00 opuszczamy Bośnię i Hercegovinę. Żegnaj. Do zobaczenia! Na pewno!
Dokąd zmierzamy?
Przed siebie... Jak ten listek na wietrze... Jednak z małą różnicą. Ster należy do nas...
(c.d.n.)