Czesi na szczęście nie dorwali się jeszcze do naszej restauracji. A ulokowana jest ona w przestronnym miejscu. Poważnie! Na niewielkim pagórku, z pięknym, podniebnym tarasem! Jedyne okno, jakie posiada, otwiera przed nami bajeczny widok w kierunku Savin kuk'a i Međed'a. Ach!!! Jaki spokój...
Że co? Spokój? Gdzie? Kiedy? Jak?
W ciągu jednej godziny pole namiotowe stało się istnym centrum towarzysko-kulturalnym. Czeski szwargot zanotowały podobno ostatnie górskie owce, schodzące świńskim pędem z całodniowej wyżerki. Normalnie duża przerwa w szkole podstawowej! Odwagi konwersacjom dodaje zapewne złocisty napój, w który wyposażeni są dosłownie wszyscy. Jak jeden mąż! Dodatkowo Mina z Jovanem częstują własnym, ognistym trunkiem, mimo że wielu gościom przydałaby się już konkretna drzemka. A co tam namioty i śpiwory! Trawa mokra, ale za to miękka, hehehe!
Teraz już wiemy, dlaczego nasi kochani południowi sąsiedzi dotychczas nie przejawiali chęci skorzystania z tutejszej jadłodajni. Odpowiedź sama majestatycznie przemieszczała się na tyłach czeskiego autobusu.
Walc! Tak! To jest walc wiedeński!
Wielka, ogromna, budząca przerażenie w oczach postronnych kibiców tancerka. Postrach w baletkach! I ten chudzinka. Malutki, wątły, nadgryziony zębem czasu, a i gotów godzić się na jej każdy ruch. Nie ma wątpliwości kto tutaj prowadzi parę. Kto tutaj rządzi!
Kucharka bez żadnej skruchy, jednak z wrodzoną - widać - czułością, namiętnie, aczkolwiek energicznie, dostojnie, lecz z werwą posługując się drewnianą chochelką, ciska co rusz suszonymi ziołami do gotującego się kotła. Bulgot echem przechodzi między szczytami, pozostawiając po sobie chmurę gęstej pary oplatającej ciemnozielone iglaki.
Zapach czeskiej grochówy świdruje w nozdrzach niczym wiertło udarowe! Mniam!!!
Nagle powietrze przeszył niski, dosadny, a co dziwne, kobiecy głos. Stalowy kocioł zadrżał jak Dzwon Zygmunta w czasach swojej świetności. Druidka poczęła rozdawać kromki chleba oprawcom zebranym wokół swojej ofiary. A każdy z nich zdaje się wołać "
ještě, ještě!", przez co menażki aż gną się pod ciężarem breji.
No tak... Tym sposobem i nasze żołądki dały o sobie znać. A ponieważ kolegujemy się z nimi, obdarowujemy je przepyszną zupką Mejd in Poparzony Pysk.
No co? Smakuje przecież, co nie?
Tuż przed zmrokiem, ale już po pierwszych i zapewne ostatnich czeskich libacjach alkoholowych, wyruszamy do centrum odebrać dwie - jak się dowiedzieliśmy - przerażone przesyłki linii Podgorica - Żabljak.
Zrywa się silny wiatr. Deszcz przeszywa powietrze niczym śrut po wystrzale.
Dworzec autobusowy odnajdujemy bez większego problemu, chociaż dla mniej uważnych mógłby stanowić on raczej miejskie targowisko. Tylko dla zasady próbujemy ustalić, o której można spodziewać się przyjazdu. Wszak na drewnianych drzwiach wiszą dwie kartki z przyjazdami i odjazdami, z czego jedna na dodatek cała rozmazana, jednak nic a nic z tego nie wynosimy.
No, ale skoro już niedaleko, postanawiamy czekać.
10 minut... -
dgdgdgdgdggdgd... To mi! To mi tak szczękają z zimna zęby! - przyznaje się Magda.
20 minut... - kupujemy w przydrożnym składzie soczyste brzoskwinie.
40 minut... -
dgdgdgdgdgdg... To nam! To nam tak szczękają zęby!
45 minut... -
Znate li kad przyjeżdża autobus za Podgorica? - stękam do stojącej obok pochyłej kobiety.
Ble ble ble - odpowiada. Nic nie zrozumiałem, hehehe.
Godzina... - przyklejeni do gorących nawiewów... -
Jadą! Jadą!
Jak wytrawni naganiacze rozpychamy się pośród innych oczekujących, z których większość to miejscowi, oferujący przybyszom swój dach nad głową. Jest i znany nam żabljacki bandyta! He! Gościu lepszy cwaniak! Kiedy przyjeżdża świeże mięso, jak sęp zjawia się na posterunku.
"Przepraszam! Te Panie są nasze"! - aż ciśnie nam się na usta.
Pierwszy czerwony, drugi niebieski.
Gdyby nie bezustanne nadawanie - niczym Szpakowski z Szaranowiczem podczas finałów piłkarskich, lecz w żeńskim wydaniu - można by z przerażeniem stwierdzić, iż te plecaki mają nogi! Gdzieś tam pod karimatami, sukniami i żakietami widać dopiero promienne uśmiechy! Ula i Wiola. Dziewczyny z Bielska.
Tuż przed 22:00 rozbijamy namiot. Obok naszego. Potężny wiatr nie ułatwia nam życia, jednak w obliczu czterech zdeprymowanych osób, pada na kolana. Dookoła ciemność. Po Czechach ani widu, ani słychu. Kto trzeźwiejszy, ten modli się rychłe nadejście następnego dnia. Kto w amoku, temu wszystko jedno.
Uwaga! Zbiera się! Nadchodzi! Trzymać się! Buchhhhhhhhhh!!! Ależ pierdykło!
Ogromna masa powietrza zebrana gdzieś tam... hen, hen, w oddali, spada na nas niczym zawodnik sumo zjeżdżający na nartach ze stromej góry. I tak raz za razem. Mocno wbite śledzie ledwo co utrzymują nasze szmaciane chatki przy ziemi.
Nawet Jovan nie wyszedł się przywitać. Co tam. Jutro przedstawimy mu jego nowych gości. A nuż się ucieszy, hihihihi!!! Tym bardziej, że to samotny, ale jakże przemiły wdowiec! A mieszka tuż obok, w letnim domku Miny.
W nocy wiatr jeszcze bardziej nabiera na sile, czego skutkiem jest kilka czeskich namiotów rozwalonych na pobliskim, drewnianym płocie. Całe szczęście, że ich gospodarzy nie opuścił humor! Zresztą jak może opuszczać, skoro ja sam nie potrafię powstrzymać się od śmiechu słysząc niedźwiedzie chrapanie jednego z pepików, roznoszące się po całym polu. Nie wiem jak to jest, ale nawet Magda ze Shtrigami nie jest w stanie mnie uspokoić. Po prostu drę japę na całą halę, bhahahahha! Przesada...
Nim zasypiam jeszcze kilka razy wychodzę na dwór powbijać wystające szpile. Przy okazji łapię zająca o naprężone linki. W blasku księżyca widać popłoch wśród naszych południowych braci. Biegają między sobą jak poparzeni. Chyba zrozumieli powagę sytuacji.
13 sierpnia.
6:40 pobudka. Trzeba biec do łazienki póki Czesi nie wstaną. Jak się okazuje poranne ptaszki to nie tylko my - kolejka do WC już się ustawiła. Dlaczego oni tak wcześnie wstali?
Odpowiedź nasuwa się sama: zwinęli się jeszcze szybciej jak się pojawili. Jadą dalej.
My też za chwilę ruszamy na wycieczkę. Ale wcześniej jedzonko w towarzystwie dziewczyn i naszych gospodarzy. Trzeba ustalić plan działania. Niestety pogoda będzie naszym głównym rywalem.
W czasie śniadania udzielamy wywiadu do lokalnej gazety. Przynajmniej tak to rozumiemy. Dopiero potem okazuje się, iż gazetą tą będzie ogólnoczarnogórski
Nezavisni Dnevnik Vijesti wydawany w Podgoricy. Jak to bywa w takich sytuacjach, nieodzownym elementem łączącym odmienne języki i obyczaje, jest pieruńsko ostra tubylcza śliwowica. No niestety również jak to bywa, ktoś musi mieć pecha. A że pada na mnie, z wielkim bólem, lecz z całą stanowczością odmawiam poczęstunku -
Molim, i am drajver!
Wielkie szczęście i zaszczyt nas spotkały, kiedy dowiedzieliśmy się, że Jovan sprowadził swojego przyjaciela Obrada, kiedyś miejscowego policjanta, a dzisiaj znanego żabjlackiego dziennikarza, reportera. Już nie tylko słodkie chwilki umilały nam ten deszczowy poranek, ale czarujące opowieści naszych trzech czarnogórskich przyjaciół. Z wielkim przejęciem i zaciekawieniem słuchali naszych wrażeń i odczuć, jakie napotkały nas w tym uroczym zakątku bałkańskiej ziemi. Zwłaszcza interesował ich nasz stosunek do tego, co oferują durmitorskie szlaki, baza turystyczna, jak również czarnogórskie primorje.
Hmmm... rakija robi swoje - myślę sobie, kukając raz po raz ukradkiem na osoby płci żeńskiej. Pali je pali! I to zdrowo - zacieram ręce pod stołem.
Boże! Gdyby ktoś słyszał naszą mowę i język, jakim się posługujemy, to z pewnością uciekłby za siódme morze, hehehe! Jovan i Mina po serbsku, Obrad po serbsku i rosyjsku, ja po serbsko-polsko-angielsko-migowo-rosyjsku, Magda po angielsku, Ula po serbsku, chorwacku i polsku, a nasza Wiola chyba po wszystkiemu naraz. Niemniej jednak po kilkunastu minutach jednogłośnie stwierdzamy, iż jedynym internarodowym językiem, jest język obrazkowy!
Szkoda, że pociechy Miny już sobie poszły. A takie fajniutkie były!
Jeszcze parę miesięcy wcześniej, ba! parę tygodni wcześniej nie wyobrażałem sobie, iż pewnego sierpniowego poranka siedzieć będę w rozwalającej się małej izdebce, gdzieś tam głęboko wśród czarnogórskich gęstwin, i razem z grupką przyjaciół opowiadał będę o naszym kraju. Ukazywał durmitorskim góralom zalety i wady naszej Polski... Coś niesamowitego.
-
Krzysztof. Nie nie! K-r-z-y-s-z-t-o-f. K! Ka! - głoskuję jak w przedszkolu
-
A! Krisotf! Kristof! Hvala! Kristof i Magda z Gorsufa! - Obrad
-
Nie! Źle, lose! Kristof is Gostynia, a Magda z Gorzowa, Gorsufa! -
10 minut dalszej mordęgi...
-
Niet! Niet Bijelsko i Biala, ale Bijelsko Biala. Razem. It is one city. Not two!
-
Aaaa! Ula Bjelsko, Violeta Biala? - krzyczy uradowany Obrad.
Normalnie masakra! Tym bardziej, że ja, jako jedyny o "suchej gębie". O suchej i zarośniętej jak bułgarski sztangista. A ponieważ siedzę naprzeciw malutkiego okienka, sam w duchu proszę wszystkich kompetentnych o odrobinę słońca i żeby ten cholerny wiater przestał duć! Do psa kufa mać!
Godzina 11:00 Wyruszamy. Nas czworo plus Jovan w roli pilota. My i słońce! Jea! No dobra... okruchy słońca. Ale i tak jea! Hihihi!
Kierunek Curevac. Curevac, bo jak kanion Tary, to tylko z najwyższego punktu widokowego, a nie tam gdzieś z drogi w kierunku Mojkovaca. To nie to samo, jak mówi nasz przewodnik. Poza tym, pogoda na niewiele pozwala. Bobotova to możemy jedynie palcem na mapie popieścić. Pozostałą koronę również. No, ale nie narzekajmy! Park Durmitor odsłania przed nami wszystkie swoje uroki. A na wysokości Begonov polja również pewną grupkę Francuzów, o nad wyraz dziwacznym zachowaniu. I skąd na miłość boską znają moje imię? Aż mi pingle wyszły z orbit!!!
Ekhem... może pomińmy ten mały fragment historii. Dla mojego dobra...
Narodowy Park Durmitor, jeden z czterech powstałych, rozciąga się między dolinami rzek Piva i Tara, a od wschodniej strony zamykają go masywy Sinjajevina. Obok czarnogórsko-albańskich gór przeklętych jest to najwyższe pasmo Gór Dynarskich, które w 1980 roku wraz z kanionem Tary, zostało wpisane na Listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO. Prawdziwym kąskiem, prócz nieznanych szlaków jest fakt współistnienia między sobą ogromnych różnic wysokości. Z tego też powodu na tutejszą przyrodę oddziałują dwa fronty klimatyczne - wysokogórskie, alpejskie i śródziemnomorskie. Efektem tego jest bogactwo naturalne flory i fauny.
Młody już nie jest, a tempo ma niesłychane. Mowa o Jovanie. Czy to deszcz, a pada, czy słoneczko, którego nie ma, szarpie pod górę, aż miło. A niech idzie! My musimy focić. Zwłaszcza te dwie. No, no! Wiadomo o kim mowa!
Po prostu ani jeden kwiatek, ani jeden robak, ani jedna poziomka nie są w stanie ukryć się przed tą Zarazą! Tak, tak! One zwariowały... Dla nich nie ma już ratunku...
Sosny, świerki, jodły za nami. Jałowce i inne wysokogórskie krzewy także. A przed nami? Przed nami jak okiem sięgać odległy horyzont. A pod nami? Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!! Trzymać się! Aaaaaaaaaaa!!!! Ja chrzanie! Toż ze 1000 metrów niczego! Jovan uspokaja i wyjaśnia, że znajdujemy się na najwyższym punkcie, z jakiego można obserwować bieg rzeki Tary. Dokładnie 1200 metrów przepaści. Naprawdę robi ogromne wrażenie. Magda asekuracyjnie spogląda w dół, jednak ciągota jest tak silna, że i ona postanawia pomachać w powietrzu nogami. Fajowo! Jovan natomiast ciągnie niegrzeczną Ulę za ucho zakazując jej tak odważnego wychylania się. Co do Wioli... Wiola może. No, bo to jest Wiola i już. Wiola zdobywa pierwsze względy, hihhihi! No i ma swojego absztyfikanta!
Na Cruvacu spędzamy dłuższą chwilkę racząc się przepysznymi widokami, które od czasu do czasu jaśnieją w promieniach słońca. 1626 metrów nad poziomem morza. Niby malutko, jednak przestrzeń potęguje wrażenia. Daleko, daleko w dole wije się cieniutka, zielono-błękitna niteczka rzeki Tary. Jakaż ona malutka! Rewelka!
W drodze powrotnej, jednak innym szlakiem, gospodarz prowadzi nas w czarujące miejsce. Przyszliśmy na liszki. Liszki, czyli kurki. Kurki, czyli żółte grzybki. Ale cicho! Nikomu nic nie mówić, ponieważ miejsce to jest tajemnicą Jovana. To tutaj w wolnej chwili przychodzi on zbierać leśne grzyby i jagody. A jakież one pyszne! A jakie wielkie! A rosną dosłownie wszędzie. Jednogłośnie postanawiamy pomóc "tacie" w zbieraniu naszej przyszłej kolacji. Jeden grzybek do woreczka, jedna garść jagódek do pyszczka. I tak na zmianę. A nie, nie! Przepraszam! Grzybek, jagody, fotka, jagody, fotka, fotka, jagody, grzybek, fotka, jagody, fotka, fotka. No przecież nie inaczej! To byłoby nie po naszemu! Nawet Jovan nie może zrozumieć tych wszystkich slimów. No tak! Gdyby przyjechał do nas, to z pewnością sam by pstrykał. A co mu będziemy tłumaczyć. Jovan! Ptaszek! Cyk, cyk!
Co można jeszcze robić w taką pogodę? Raz pada, raz nie, raz świeci słońce, to znowuż chmury przywiane silnymi podmuchami. I tak w kółko. Wracać do bazy? I co? Będziemy siedzieć w mokrych namiotach? Eeee... To potem! A może by tak na Sedlo? Kto jest za? Wszystkie baby jednogłośnie -
my! A nasz "tatuś"? Grymas na twarzy mówi wiele, jednak kobiecy wdzięk Wioli jest jak narkotyk. Jovan nie ma wyjścia! Z drugiej zaś strony doświadczenie i to, czego możemy spodziewać się głęboko w górach przy takiej aurze, powinno dać nam sygnał do odwrotu. Czego wyrazem był sam Jovan. Cztery osoby do jednej. Przegłosowane!
W Żabljaku skręcamy w kierunku dworca, w przeciwną stronę do naszej polany. Pilot ręką wskazuje południe, na Prasine vode i Savnik, skąd przedwczoraj przyjechaliśmy, jednak tuż przed Javorje odbijamy w prawo, w kierunku zachodnim. Tym sposobem łukiem objeżdżamy najwyższy masyw Durmitoru. Masyw, którego nie widać. Widać za to u wszystkich dobre humory. Nie przeszkadza nam brak dobrej znajomości języka czarnogórskiego, jednak z opowiadań Iva wiele można się samemu domyślić. Tylko dlaczego ja zawsze czaję na odwrót?
Szutrowa droga wiedzie nas przełęczą pośród rozległych górskich łąk. W dole po lewej rozprzestrzenia się...
Krowy!!! Uwaga!!! Krowy!!! Zatrzymaj się!!! Jezus Maria! Co one tutaj robią? Każdy krzyczy po swojemu. Nawet Jovan mocniej usiadł w fotelu. Rozprzestrzenia się Poscenska dolina z dwoma niewielkimi jeziorkami Suca lokva i Valovito jezoro.
Sedlo, jak sama nazwa wskazuje, oznacza siodło. Gdyby się rozejrzeć dookoła, to faktycznie coś w tym jest. Niestety gąszcz wilgotnej, zimnej pary zasłania wszystko co znajduje się powyżej, plus minus na oko, 2000 metrów. Chłodny, deszczowy front jaki przechodzi nad Durmitorem naprawdę daje nieźle popalić. Ledwo co udaje nam się wyjść z auta. Trzymamy się trawy, żeby podmuchy wiatru nie pozostawiły po nas jedynie wspomnień. Jovan woli pozostać w samochodzie. Z pewnością nieraz był już świadkiem takiej wichury. A piździ piekielnie. Piździ tak, że nie jesteśmy w stanie nic do siebie powiedzieć. Wieje, włamuje się i momentalnie pustoszy ze słów nasze jamy ustne. Słyszę jedynie świst między dolną, lewą trójką a czwórką. Mam tam szczelinę, hyhyhy.
Wiedźmy! Idealne warunki do testowania mioteł! A właściwie to gdzie one są? Aaaa... I wszystko jasne! Cyk, cyk, cyk, cyk... Na kamieniu! Pod kamieniem! W trawie! Kwiatek! Robal! Ja! Ula Wioli! Wiola Uli! Ula z Wiolą Magdzie i Jovanowi! Jest wesoło.
Zabrane kserówki i mapy sytuację przedstawiają jasno. Sedlo (1907m n.p.m) - Surutka (2082 m n.p.m) - Zeleni vir - Bobotov kuk (2523 m n.p.m) - trzy godziny porządnego marszu. W obecnej sytuacji nie da się podejść nawet na pobliską Stozine (1905 m n.p.m). Gdybyśmy nie znali mapy, to nawet nie wiedzielibyśmy, w którym kierunku szukać dwutysięczników. Pisa pogoda. Pada, wręcz ciska poziomo. Ponury obraz zalewa nam oczy... Trzeba wracać... Dzisiaj nic tu po nas... Tak? W takim razie kiedy?
A może dostojną ciemiężycę białą na osłodę?
O 16:30 zbiórka w izbie! Ochoczo zapraszam wszystkie Panie na ciepły posiłek. Kuchnia podaje makaronik z sosem tajskim, plus - dla chętnych - szybkie zupki trupki. Shtrigi przywlokły ich cały zapas. Tranzytem z Polski. Wypas jedzenie po wypas wycieczce! A jakże!
Godzinę później całym naszym kwartetem bezczelnie wpraszamy się do gospodarza. Wcześniej coś tam mówił, żeby przyjść, ale nie bardzo wiemy, o co mu chodziło. Jovan zdziwił się trochę, ale przyjął nas do środka. Jak tutaj sucho i cieplutko! I jaki wystrój! Dookoła kuchni, która w dni powszednie robiła także za sypialnię, liczne trofea upolowane w pobliskich lasach. Fuj! Jakie one okropne! I te ich guzikowate spojrzenia! Natomiast jak na prawdziwego mężczyznę i pana domu przystało, Jovan w mgnieniu oka na stole stawia odpowiedni ekwipunek w postaci tubylczej monastyrki. Pali, ach pali! Dziewczyny momentalnie promienieją.
Wiola ma zadanie do wykonania. A doskonale wiemy, że Jovan ją sprawdza, hihi! Ma dla wszystkich przyrządzić znalezione przez nas liszki. Po swojemu, czyli po naszemu. W jej rękach nasze żołądki i jedno serce...
W międzyczasie do izby wraca przyjaciel Jovana, starszy już wiekiem - Peter Lamerer z Monachium. Zawodowy fotoreporter, a zarazem wielki miłośnik gór, rok w rok odwiedzający tutejsze strony. Tuż za nim towarzystwo uzupełniają dwie przemoczone do szpiku kości Estonki. Nieznajome przyjechały ze swojego kraju na rowerach. Szukają schronienia nad głową, jednocześnie wypytując nas o jutrzejsze szanse zdobycia Bobotova.
Kolacyjka wyśmienita! Wiola nadaje się na Panią domu. Domu Jovana...
A zapach smażonych kurek z cebulą jeszcze długo, długo gościć będzie w umysłach biesiadników.
Powiadają, że to muzyka łączy ludzi. Jednak dnia dzisiejszego to właśnie wspólne zrozumienie i chęć oddania własnego dobra, własnego siebie, uczyniła z nas wszystkich wspaniałą, ponadnarodową Rodzinę. Rodzinę, która w maleńkim, drewnianym domku potrafiła rozmiękczyć nawet najtwardszą skałę, strzegącą bram tego dzikiego jeszcze, ale jakże pięknego zakątka Europy.
(c.d.n.)