Pierwszy etap podróży, to przejazd do Warszawy. W porównaniu z drugim, to zaledwie rzut beretem. Okazuje się jednak, że beret potrafi płatać figle.
Na dworzec PKP docieramy kilka minut przed planowanym odjazdem. Bilety mamy już zakupione wcześniej, więc kierujemy się wprost na peron. Stoi akurat jakiś pociąg, ale czy to nasz? Jeśli tak, to jeszcze te kilka minut postoi. Nie postał - to był jakiś wcześniejszy, opóźniony. Zanim weszliśmy na peron, zdążył odjechać, a z megafonów właśnie rozlega się głos informujący, że nasz pociąg został odwołany. O o...
Wprawdzie zgodnie z planem jeszcze dwoma kolejnymi pociągami powinniśmy zdążyć na przesiadkę w Katowicach, ale pierwszy z nich jedzie z Żyliny, więc diabli wiedzą, kiedy tu dotrze, a drugi zostawia raptem kilka minut marginesu. I tu miła niespodzianka! Pociąg z Żyliny wjeżdża na stację punktualnie. Ufff...
W Katowicach wsiadamy do czekającego już składu tak zwanych popularnie puszek - starych, ozdobionych mnóstwem graffiti, ale z dumną nazwą "Spodek". Również i ten pociąg wyrusza o czasie, t.j. dokładnie o 14:15. Jak słusznie się obawialiśmy, kolejny "Flirt" z Tychów nie pojawił się do momentu odjazdu naszej rakiety, firmowanej przez interREGIO. Nic to, najważniejsze, że teraz już bez przeszkód dotrzemy do stolicy.
Zajęliśmy miejsca przy oknie i podziwiamy przesuwające się za oknem krajobrazy Śląska i Zagłębia. Do Zawiercia. Tu obrazy przestały się przesuwać. Wyłapuję uchem płynącą z megafonów szczątkową informację, że jakiś pociąg skończył bieg. Nie wzrusza mnie to, nasz jedzie przecież do Warszawy. A właściwie - póki co - stoi i coś postój mu się przedłuża. Po chwili przechodzi konduktor, mówiąc że to właśnie nasz pociąg skończył bieg, ale za chwilę podstawią nowy skład. Na razie mamy pozostać w środku, a on da znać, kiedy nadjedzie nowy środek lokomocji i wtedy należy się przesiąść.
Nie wszyscy jednak zdecydowali się posłuchać jego rady. Najpierw kilku pasażerów, potem więcej , a potem już praktycznie wszyscy ruszają do wyjścia. Nie ma rady - zostaliśmy już prawie sami, więc nie ma na co dłużej czekać. Wyładowujemy się i my. Już widzę tłumek kłębiący się na sąsiednim peronie. Kiedy docieramy tam podziemnym przejściem, na wąskiej przestrzeni między torem a budynkiem dworca panuje niezły ścisk. Pociągu jeszcze nie ma i zapada szybka decyzja - obejdziemy ten zatłoczony skraj budynku od drugiej strony i wejdziemy na peron głównym wejściem. Okazuje się to nie całkiem trywialnym zadaniem, ale w końcu któreś wejście jest tym właściwym i lądujemy w hali głównej dworca. Tyle że... tu nie ma wyjścia na peron. W tym momencie słyszę zapowiedź odjazdu pociągu do Warszawy. O o...
Szybko więc z powrotem na ulicę i niemalże truchtem, mimo ciężkich worów na plecach, dopadamy drugiego skraju budynku. Obiegamy go i jest! Pociąg stoi, a ludzie niepewnie, z ociąganiem zajmują miejsca. Skąd to ociąganie? Otóż, nie ma gwarancji, że to ten właśnie pociąg. Ale akurat pojawia się napis "Warszawa". Tłum rusza szturmem. Wskakujemy więc i my. Ufff...
Odjeżdżamy z Zawiercia ze spóźnieniem, które jeszcze jest akceptowalne. Za oknem zapada zmrok - mamy połowę lutego - i nawet nie rejestrujemy miejsca, gdzie pociąg się zatrzymuje. Mija kilka minut, stoimy. Mija kwadrans, tkwimy nadal. Mija pół godziny, sterczymy w miejscu. Zaczynam z niepokojem spoglądać na zegarek. Wokół nas gwar coraz bardziej wkurzonych pasażerów. Po chwili wraca jakaś pani i oznajmia, że rozmawiała z kierownikiem pociągu, który w ramach uspokojenia odparł jej, że pojedziemy... dzisiaj. Nasze zdenerwowanie też już zaczęło rosnąć, chociaż powinno nas to uspokoić. Przecież samolot też mamy - dzisiaj.
Pociąg parę razy zbiera się do drogi, przejeżdża kilka, czasem kilkanaście metrów, dostaje czkawki i zdycha. Jakiś tor przeszkód, czy co?! W końcu gaśnie światło. Sprawdzam, co się wyświetla na komórce - Mszczonów. Gdzie u licha jest Mszczonów?..
Za oknem śnieżne pola giną w mroku wczesnej nocy, co jakiś czas mijają nas pędzące w stronę Warszawy pociągi, a my?.. Zaciskam zęby w bezsilnej złości. Zachciało mi się interREGIO...
Z ponad godzinnym opóźnieniem, bardzo powoli, nasza rakieta zbiera się po raz kolejny do drogi. Pewnie znowu przejedzie piętnaście metrów. Nie! Przejechał już chyba z pięćdziesiąt. Już pewnie sto? Jedzie coraz szybciej i końcu nabieramy nadziei, że jednak zdążymy. Faktycznie - nie zatrzymuje się, nie dostaje czkawki. Jedzie! Powinniśmy zdążyć - w końcu zostawiłem pewien margines czasowy. Nieśmiałe - uff...
Radość nie trwa długo. Wagon dostaje drgawek, pociąg raptownie zwalnia i staje. Znowu gdzieś w polach. Sprawdzam na komórce - Grodzisk Mazowiecki. Totalna kicha...