napisał(a) Franz » 10.05.2011 15:32
Tym razem jednak przerwa trwa krócej i po chwili koła zaczynają się obracać. Ruszyła maszyna po szynach ospale... Ale do śmiechu nam nie jest. Nerwowo sprawdzamy czas. Jeśli nie będzie więcej niespodziewanych przystanków, to powinniśmy jeszcze zdążyć. Jeśli...
Stukot kół na licznych rozjazdach i już za oknem z wolna przesuwają się jakieś budynki w miejscu poprzedniej białej pustki. Hurra! Cywilizacja! Wreszcie nasz kosmiczny pojazd wjeżdża na Centralny. Myślałem, że pojedziemy na lotnisko autobusem, ale o tej porze już nie ma o tym mowy. Trzeba łapać taksówkę. Mam w komórce numery dwóch firm taksówkowych, które stosują przyzwoite cenniki. Cóż z tego - żaden numer nie odpowiada. Co u licha?! Kolejne kłody pod nogi! Trudno, łapiemy taksówkę spod dworca. Pytam przezornie o cenę. Taksujące nas spojrzenie i odpowiedź brzmi: 50zł. To prawie dwa razy tyle, co normalna taksówka, ale nie ma czasu na targi. Bierzemy.
Przyglądam się numerom telefonów na drzwiczkach mijanych taksówek. Widzę, że pojawiła się jedynka na początku - to dlatego nie mogłem się dodzwonić. Nie wiem, czy pan czuje potrzebę jakiegoś wyjaśnienia, czy próbuje mnie obłaskawiać - i tak przecież już po herbacie - w każdym razie mówi, iż właściwie postąpiłem, pytając o cenę przed wejściem do taksówki. Bo inni jadą a potem się dziwią, że mają płacić 250 albo 300 złotych. Może jakbym się nie zapytał, też usłyszelibyśmy na lotnisku taką kwotę? Już się nie dowiem.
Tak czy owak - zdążyliśmy. Szybko do okienka Itaki i z papierami do odprawy. Tu do jedynego stanowiska kolejka na kilkadziesiąt metrów. Po chwili otwierają kolejne trzy stanowiska, chwila ogólnego rozgardiaszu i ustawiamy się w skrajnej kolejce. Powoli się przesuwamy. Do momentu, aż z boku nie podeszła pani z dwójką małych dzieci w wózku. Od tego momentu przesuwają się już tylko pozostałe trzy ogonki, a my sterczymy w miejscu. Za nami robi się pusto - inni chyba poczuli pismo nosem i zmienili kolejki. My konsekwentnie tkwimy w naszej; przecież kiedyś w końcu tę panią z dziećmi odprawią i wszystko ruszy z kopyta. Panią odprawiono, z kopyta nic nie ruszyło - jakiś urok rzuciła?..
W efekcie, gdy wreszcie i my podchodzimy do odprawy, słyszymy:
- Ale nie mam już miejsc obok siebie. Czy mogą być jedno zaraz za drugim?
Co robić, przecież nie zrezygnujemy z lotu. Dostajemy bilety do ręki i okazuje się, że jedno miejsce jest w rzędzie czwartym, a drugie w piętnastym. Hmm, jedno zaraz za drugim...
Uwolnieni od ciężkich worów podchodzimy do bramek elektronicznych. Laptopa wyciągam z plecaka podręcznego, ale worek z ładowarkami, kabelkami, przedłużaczami, rozgałęźnikami zostaje w środku. No i tego ekran nijak przełknąć nie potrafi. Plecak przejeżdża raz. Stop! Z powrotem. Jeszcze raz. Zatrzymuje się. Pan przy ekranie ściąga dodatkowe pomoce do wyszukiwania bomby. Już trzy osoby wypatrują niepokojących kształtów... i nic. Plecak wyjeżdża.
- Proszę to jakoś rozgarnąć, rozsunąć!
Rozgarniam posłusznie. Ale i to za mało. Nie ma rady - muszę wszystko powyciągać i porozkładać na ladzie.
- Więcej pan tego już nie miał??
- Mam więcej, ale nie zabrałem - odpowiadam zgodnie z prawdą.
Bomby nie znaleziono - wkładam wszystko z powrotem i teraz już reszta przebiega bez przeszkód i niespodzianek. Zastanawiamy się tylko, czy samolot doleci do celu, czy może utknie gdzieś w obłokach, albo będziemy musieli się przesiadać.
Na szczęście, obywa się bez takich przygód i samolot nie dość, że startuje bez przeszkód, to równie szczęśliwie ląduje. Jest po północy czasu lokalnego, termometr pokazuje 12 stopni Celsjusza, plecaki odbieramy - o dziwo! - nie wyświnione. Stajemy w długiej kolejce do oczekujących pań z Itaki. Obsługa idzie sprawnie i wkrótce podaję nazwiska. Pani przegląda swoje listy. Raz. Jeszcze raz. O o...
- Może po imionach?
Pani uważnie przebiega wzrokiem papiery... Nadal nic z tego. Nie ma nas na liście.