Góra.
Ej, da mi je s tobom,
kao prije dočekati zore,
pogledati dolje,
sa Svilaje na Petrovo polje.
Moj dida i ja, prijatelja dva,
drugo vrijeme - ista sudbina
Myśląc o wspólnej wyprawie, zawsze towarzyszył mi ten refren. Rok temu, gdy pomysł przyszedł mi do głowy, minęła 100 rocznica urodzin naszego Dziadka. Ile niezwykłych splotów okoliczności spowodowało, że piosenka MPT przywiodła nas tu, na szczyt Svilaji , by to uczcić. Chorwackie wakacje Żony przed laty, bezsenne noce spędzone przy cromaniackich relacjach , spotkanie JarkaSz i Olka w Koziołkowie i wynikające z tego wszystkie następstwa ... Gdyby ktoś powiedział mi 6 lat temu, że mój Dziadek ma coś wspólnego z Chorwacją, poradziłbym mu leki na uspokojenie. A teraz już wiem, że wszystko jest możliwe !
Było nam dane popatrzeć w dół ,ze Svilaji, na Petrovo Polje.
Co prawda - nie
o zore, a o zachodzie słońca. Ale taka licentia poetica przydała tylko autentyczności naszemu wyjazdowi. Patrząc w dół widziałem Petrovo Polje, które w tej chwili mocą wyobraźni było tożsame z doliną Skawy w Beskidzie Makowskim, gdzie urodził się i dorastał nasz Dziadek. Może wychodził wyżej, na Halę Krupową lub na Babią Górę, żeby popatrzeć na świat , który z góry zawsze wydaje się prostszy. Nie wiem, czy tak było. Ale mogło tak być. Po kimś musiałem odziedziczyć to umiłowanie gór. Czemu właśnie nie po Nim ...
Inne czasy - ale los ten sam.
Gleda na me planina Svilaja
sa očima njegovoga sjaja.
Crpio je snagu tamo gore,
planina mu iscrtala bore
Z drogi Knin - Sinj skręcamy w prawo w miejscowości Hrvace. Kilka km pod górę i pojawia się wioska Zelovo. Zaciekawieni nieliczni mieszkańcy patrzą w naszą stronę, gdy skręcamy w prawo w asfaltową drogę posłuszni strzałce z napisem Svilaja. Mruczę pod nosem niezadowolony - miał być makadam, a tu nowiuteńki asfalt, gładki jak stół. Pewnie przy schronisku tłumy ludzi, wycieczkowe autokary, dziś początek weekendu. Ale kolejna strzałka zrzuca nas znów w prawo - na makadam. Nie widać na poboczu pozostawionych autokarów, czyżby zaryzykowali jazdę po kamieniach ?
Kilka km w miarę równego szutru i widzimy schronisko. Wokół żywej duszy. Podjeżdżamy na mały placyk przed budynkiem i stwierdzamy , że
planinarski dom Orlove Stine jest nadal na etapie budowy. Zamknięty na cztery spusty.
Tu mieliśmy zostawić auto, wziąć namiot i sprzęt i pójść w górę tak daleko jak się da w pobliże szczytu, przenocować, wyjść na wschód słońca - jak w piosence. Ale dochodzi piąta po południu. Na mapie na szczyt prowadzą z tego miejsca dwa warianty - pierwszy lasem, cały czas łagodnie w górę i drugi, makadamową drogą do miejsca gdzie rozpoczyna się krótsze, ale strome podejście. Średni wpada na świetny pomysł - nikogo nie ma, jedźmy dalej jak długo się da, żeby wyjść i zejść ze szczytu za dnia i spać przy schronisku.
Tak robimy. Jadąc wolno stokową drogą po całkiem gładkim szutrze wypatrujemy znaków. Gdy się kończą, z trudem zawracamy i przyklejamy auto do zbocza Widzieliśmy po drodze trzy (!) samochody na chorwackich tablicach tak właśnie przycupniętych; droga jest wąska, stając inaczej, uniemożliwiłoby się innym dalszą jazdę.
Jest ciepło, ale ubieramy długie spodnie. Przed nami przedzieranie się przez gęstwinę. Szlak jest mocno zarośnięty, jakby nikt tu nie chodził. Kije, woda, czekolada. Przede wszystkim woda.
Ruszamy od razu bardzo stromo .Góra nie pozostawia złudzeń - te 450 metrów przewyższenia nie będzie łatwe. Ale czy tak właśnie nie było w piosence ?
Sapiemy już po kilkudziesięciu krokach. Wzmożony wysiłek spowodowany jest zniszczeniem szlaku. Wysokie na metr i wyżej wszelakiej maści rośliny. Niewidoczne śliskie kamienie. Wiatrołomy. Wyjeżdżająca spod nóg ziemia. Gubimy kilka razy znaki.
Po 30 minutach nareszcie wychodzimy z lasu. Przed nami wyrasta szczyt ...
Od razu robi się nam raźniej i wypatrując znaków idziemy wprost na niego. Ścieżka raz jest ale znacznie częściej jej nie ma. Całe zbocze to mozaika traw i białych kamieni.
Wypatrzyć czerwone kółko nie łatwo. Ale szczyt - na wprost. Ale - czemu nie ma znaków.
Więc to jeszcze nie to ... Intuicja mówiła, że to za blisko, za łatwo; cóż po intuicji, skoro zmęczenie chciało inaczej. Wracamy do miejsca ostatniego znaku.
Szlak wiedzie na zachód, trawersując to zbocze, które wydawało się wierzchołkiem.
Wolno, mozolnie zdobywamy wysokość, a z każdym metrem widać , że i ten szczyt , który przed nami, to nie ten właściwy. Odpoczywamy coraz częściej.
Miejscami kilkumetrowe progi skalne łatwiej pokonać z pomocą rąk, łydki drżą niepewnie. Od wyjścia z lasu mija godzina. Jesteśmy już dość wysoko, pod nami
polja.. Na obniżeniu pomiędzy dwoma wierzchołkami. zachwyca nas ukwiecona na żółto mała polanka. Nad nią niewielki szczyt,z którego otwiera się wreszcie widok na ten najwyższy.
Jeszcze kilkanaście minut wysiłku ...
... i stajemy przy słupku z napisem Svilaja.
Dwie godziny od początku podejścia.
24 godziny o wyjazdu z domu ...
Jest przepięknie. Jesteśmy sami. Chłodzi nas mocny wiatr Ubieramy kurtki, siadamy za niewielkim skalnym murkiem. Odczuwamy ogromną satysfakcję. Wznosimy toast za Dziadka. Za to, że stał się spoiwem naszej przyjaźni.
Nie ma puszki z zeszytem, nie będzie pamiątkowego wpisu. Zamiast tego wspólne zdjęcie. Mówię do Braci - Dziadek byłby dumny. Wierzę w to niezachwianie.
Zachodzące słońce przywołuje do porządku. Gram jeszcze tradycyjnie na flecie, wiatr gasi dźwięki, jakby i on przypominał o konieczności powrotu. A przecież się nie chce !
Tak tu dobrze ...
Rozpoczyna się spektakl światłocieni ...
Zachwyceni ( który to już raz tego dnia ! ) gubimy szlak, dokładnie przy tej pięknej zielono-żółtej polanie. Schodzimy trawersem na "azymut", męcząc kolana i rozum, bo gdzieś tam tłuką się przestrogi, by nie schodzić z wyznaczonych ścieżek, bo - miny ...
Wejście do lasu niby widoczne, a i tak popełniamy kolejny błąd - znalezione w końcu znaki kierują nas na pierwszy wariant szlaku, bezpośrednio do schroniska. Szybko odkrywamy pomyłkę, nie bacząc na miny wracamy skrótem - komu chciałoby się zakopywać je w mokradłach ...
Przed wejściem do lasu odwracam się. Patrzy na mnie
planina Svilaja. Uśmiecha się do mnie ciepłem gasnącego dnia. Odwzajemniam jej uśmiech
Nie zabiliśmy się, ani nie złamaliśmy sobie nic ani nawet nie zwichnęliśmy schodząc o zmroku ścieżką na łeb na szyję .
Jak to się stało, do dzisiaj nie wiem
Już po ciemku znaleźliśmy równe i dość płaskie miejsce pod namiot obok nadal zamkniętego schroniska. Na jego werandzie stały dwie niewielkie ławki, zrobiliśmy z nich wspaniałą jadalnię pod gołym niebem. Umyliśmy się w butelce wody wzorem Lidii i Kulki. Nawet nie bardzo odczuwaliśmy głód, za to pragnienie jak najbardziej. Karlovacko i Ożujsko świetnie sobie z tym poradziły
Potem zgasiliśmy czołówki i spojrzeliśmy w górę Ile razy można jednego dnia przeżywać zachwyt ? Ale jeżeli w absolutnej ciszy walą się na głowę miliardy gwiazd, to trzeba mężnie przyjąć ten kolejny raz.
A potem cichutko, żeby nie płoszyć chwili - zaśpiewać wspólnie przy gitarze
Lijepa li si ...
Do namiotu weszliśmy po północy. Coś obok skubało trawę , ale może było to tylko złudzenie. I na pewno nie przez to skubanie nie udało się zasnąć od razu. To pewnie przez ten uparty zachwyt ...