Plan stał się faktem i 11 sierpnia o godz. 4.55 ruszamy z domu pod chałupę kumpla gdzie start jest ustalony na 5.00.
Trzeciego kumpla z żoną nie ma - jak się domyślałem jego żona zasnęła gdzieś oparta o futrynę pomiędzy kuchnią i łazienką. Telefon - zgadza się jeszcze jakieś 15 minut i startują, krótki opr. z mojej strony, czekamy na was w Zwardoniu. Niech nadrabiają ryzykując drogą fotografię lub chłopaków z suszarką. Droga do Zwardonia jaka jest wiadomo, niby dwupasmówka ale z ograniczeniami do 70 km/h, trzema znanymi mi fotoradarami. Zżera mnie ciekawość czy udało się drogowcom naprawić obsunięty po zimie fragment drogi na zakręcie parę kilometrów za Wisłą w kierunku Kubalonki. Błehehe głupi jestem, że o tym myślałem rozkopane i od 3 tygodni (kiedy byłem tu ostatnio) postępu nie widać. Jako, że jest dość wcześnie rano a droga nie należy do zbyt uczęszczanych nie stanowi to dla nas problemu i około 6.30 meldujemy się na przejściu. Dzieciaki nie śpią więc mogą trochę pobiegać przed wyruszeniem w dalszą drogę. Przed 7 dojeżdża kumpel i przekraczamy granicę ze Słowacją. Jedziemy starając się w miarę nie przeginać w Słowackich wioskach na ograniczeniach utrzymując prędkość o około 20 km/h wyższą od dopuszczalnej. Do autostrady lokalnymi drogami mamy do przejechania niecałe 90 km. Nie spieszymy się zbytnio bo w założeniach podróż podzieloną mamy na 2 etapy. Cadca doczekała się pięknej obwodnicy biegnącej nad miastem przez co oszczędza się jakieś 10 - 15 minut czasu na jej przejechanie. Na około pięćdziesiątym kilometrze od granicy trafiamy na kilkominutowy korek związany z budową autostrady - prace wrą, widać wielu robotników i zaangażowanego sprzętu w tą inwestycję. Określam że idąc tym tempem za 2 lata Słowacy dojdą do granicy. Co u nas .... pozostawię bez komentarzy. Jeszcze kilkominutowa przerwa mojej małej na posiedzenie na nocniku i .... jest ... wreszcie widać ... jesteśmy na autostradzie. Wbicie piątki tempomat na 150 i jedziemy. Cosik mi kumpel zniknął nawet łoki toki zasięg straciło zwalniam do 130 jadą. Okazuje się jeden ma blokadę w formie żony ustawioną na 130 w porywach do 140. Staramy się go delikatnie rozpędzić po kilkunastu kilometrach udaje się i dochodzimy do 155 . Około 20 km przed Bratislavą przerwa na siku i śniadanko i dla dzieciaków żeby się wybiegały. Koło jedenastej ruszmy w dalszą drogę. Mijamy stolicę Słowacji i kierujemy się do kraju Braci Madziarów. Po mojej drobnej pomyłce drogowej nadrabiamy jakieś 7 km i jesteśmy na granicy. Drogi węgierskie bardzo dobre, owszem czasem stoją znaki 60 km/h i napis ubitok (co oznacza uszkodzoną jezdnię). W głowie układam sobie tłumaczenie dla węgierskich policjantów na wypadek zatrzymania bo lecimy cały czas w granicach setki (na ubitoku i ograniczeniu z nim związanym również). Myślę sobie powiem tak "Panie ! jakie dziury ?! w Polsce autostrady są bardziej wyboiste " . Czy pomoże nie wiem, w razie czego mam 2 flaszki Żubrówki w kofrze. Całe szczęście nie musiałem sprawdzać mojej argumentacji. Jedyny spotkany po drodze patrol stał w jakieś wiosce na ograniczeniu do 40, a tych znaków ze względu na szacunek zarówno dla ich mieszkańców jak i samego siebie przestrzegałem z tolerancją 10-15 km/h w górę. Około 15 opuściliśmy Węgry i po przejechaniu kilku kilometrów przez Słowenię dotarliśmy do Chorwacji. Kraj docelowy naszej podróży przywitał nas tradycyjnie deszczem. Droga ciągnie się, ruch na autostradzie spory. Po zjechaniu z niej jest jeszcze gorzej. Na wylocie z Karlovaca zatrzymujemy się na nocleg. Jest 18.30, leje deszcz, nie chce nam się szukać, bierzemy pierwszą napotkaną kwaterę. Jest wyjątkowo syfiasta, firany prane były ostatnio chyba za czasów Josipa Broz Tito, dywany trzepane podobnie, okien nie można otworzyć, śmierdzi kurzem a po otwarciu na chama czujemy się jakbyśmy leżeli na poboczu drogi - nie wszyscy przerwali jazdę. Adresu, nazwy itp., nie znam ale kwaterka jest przy samej drodze za barem z piwem (z którego skorzystaliśmy) przed mostem na wylocie z Karlovaca - zdecydowanie odradzam! Rano wciąż pada deszcz. Chwilami jest to delikatna mżawka, czasem leje jak z cebra. No cóż, jechać trza. Pakujemy manele i po 9.00 ruszamy. Mijamy Plitvice, wjeżdżamy w Alpy Dinarskie, mijamy po lewej malownicze Perucko Jezero w którym prowadzona jest hodowla suma. O jedenastej robimy postój na kawę. Pychota - typowa bałkańska ekspresso so slagom -bez popicia mineralką nie da rady ale ładunek energii niesamowity. Lecimy dalej starą drogą mijając kolejne miejscowości na mapie i nasłuchujemy HR 2 aby dowiedzieć się co słychać na Jardance. Wiadomości podają - droga między Splitem a Makarską stoi (korek na 3-5 h stania), tak więc potwierdza się moja opinia, że trzeba lecieć aż do Cista Provo i dopiero stamtąd atakować wybrzeże. W pewnym momencie stajemy na skrzyżowaniu i nazwy miejscowości na drogowskazie nijak mają się do tych które mamy w mapach. Nadjeżdża za nami dostawczak z betoniarą na pace i w języku miszanym dogadujemy się jak dojechać do Vrgoraca. Pan kierowca oferuje że mamy jechać za nim bo lecą w tą samą stronę. Spotykamy w tym momencie na skrzyżowaniu samochód wraz z pasażerami z naklejką Cro.pl jednak zamieniamy tylko krótkie zdanie i dowiadujemy się że szwędają się tylko po okolicy i jutro planują dostanie się na Korculę my musimy gonić panów dostawczakiem. Serpentyny wiją się po górskiej drodze jadziemy za nimi z prędkościami zdecydowanie przewyższającymi rozsądne w tym terenie. W końcu kuzyn odpuszcza i dostawczak znika nam z oczu jednak już wiemy jak dalej trzeba jechać. Korka i tak nie udaje nam się do końca uniknąć bo w okolicach Vrgoraca zatrzymują nas światła przy moście na około 45 minut. Stamtąd już bez przygód jedziemy do celu naszej podróży - Zivogosce Porat. Żona bez trudu poznaje już z Jardanki okolicę naszego domku wielokrotnie oglądanego na stronach internetowych, jednak jego samego nie widać! Skręcamy zgodnie z drogowskazem, mijamy hotel i po około 300 metrach zatrzymujemy się - to powinno być gdzieś tu - żona wyciąga potwierdzenie rezerwacji - pokazuje je facetowi siedzącemu przed domem (który jak później się okazuje jest bratem Pana u którego mieszkamy). Pokazuje nam że w zasadzie to prawie jesteśmy w naszej kwaterce tyle że stoimy na jej dachu. W dół prowadzą strome schodki - właściciel po usłyszeniu nawoływań brata wychodzi nam naprzeciw, pokazuje apartament - realia przechodzą nawet nasze najśmielsze oczekiwania: sterylna czystość, pokoje oki, kuchnia super, a taras !!!! przesuperzajebisty !!!! przecież tu można na rowerze jeździć.
a tak wygląda kuchnia
a to widok na Zivogosce z naszego baklonu
a to z drugiej strony tarasu widok na Igrane
3 rosnące razem sosny dają rozkoszny cień i zapach. Na tarasie o wymiarach około 4 na 12 a może nawet z 15 metrów jest prysznic i wąż z wodą, jest pełnowymiarowa markiza tak że praktycznie cały dzionek od ok. 9.00 do ok. 17.00 jest cień.
na wprost z balkonu widok na Hvar a w dalszym planie Peljesac
Owszem koło samego prysznica jest słoneczko, także i na tarasie można się poopalać. Piętro wyżej jest grill, z którego jednak nie korzystaliśmy. Wieczorem znów zaczyna padać k..... m... toż to nie normalne! Wstajemy rano - nie pada - leje i jest burza. Czy po to jechałem ponad 1000 kilometrów? Kupujemy parę wiaderek wina bo co innego pozostaje. Nie ma to jak zacząć dzień od pijaństwa ale impreza trwa niedługo bo już przed południem spomiędzy chmur przedziera się słońce. Idziemy na spacer przywitać się z Jardanem. Oczywiście nie zabieramy ekwipunku plażowego bo słonko co chwila się chowa i nie wiadomo kiedy spadnie znów deszcz. Nie przeszkodziło to mi i mojej małej w zażyciu pierwszej kąpieli. Do wieczora spada jeszcze parę kropli deszczu ale wieczorem pojawiają się gwiazdy choć widać że nad Hvarem i Peljesacem w oddali burze wciąż szaleją. Rano budzi nas słońce, cykanie cykad oraz rechotanie rzekotek. Po śniadaniu pakujemy manele i ruszamy na plażę. Koło 13 uciekamy przed słońcem (pomimo że wyposażeni jesteśmy w parasole słoneczne) na kwaterkę w celu zjedzenia obiadku. Koło 16 powrót na plażę do 18.30 i powrót na kwaterkę. Wieczory obfitowały w nasiadówki przy winie i Karlovacko kiedy dzieciarnia już poszła spać. Scenariusz następnych dni był podobny. Spędzany czas trzeba było dostosować do dzieciaków więc plaża była dla nich najlepszym rozwiązaniem. Czas dla siebie mieliśmy od około godziny 21-22 więc nie pozostawało nic innego jak podziwianie gwiazd (jest ich w Chorwacji zdecydowanie więcej niż u nas na Śląsku), wpatrywanie się w przepływające po morzu stateczki i łódki rybackie, dyskusje o wszystkim i o niczym oraz delektowaniu (jeśli wypicie litra na głowę można tak nazwać ) się winem 17 sierpnia obudziło nas szemranie deszczu po markizie. Tak to najlepszy czas by odwiedzić Mostar. Nie będzie upału więc można będzie cokolwiek zobaczyć bez obaw o udar słoneczny. Plan jest taki: lecimy do Mostaru a w drodze powrotnej o ile czasu wystarczy zahaczymy o Medugorje. Startujemy przed dziesiątą (z dzieciarnią niełatwo wybrać się zbyć sprawnie), najwyżej do Medugorje zrobimy oddzielną wycieczkę ponieważ moja żona silnie nalega by to miejsce odwiedzić. Koło jedenastej jesteśmy na granicy w Metković. Kuzyn jadący za mną drugim autem zauważa w tym momencie że wszystkie papiery z auta zostały na kwaterze. Gdzie jak gdzie ale do BiH bez papierów się przedzierać nie ma najmniejszego sensu - za duże ryzyko. Tak więc postanawiamy - oni wracają po dokumenty my zaś lecimy do Medugorje i spotkamy się w Mostarze. Mamy krótkofalówki więc spróbujemy się na miejscu znaleźć. Każdy rusza w swoją stronę. Po chmurach z których rano padał deszcz nie ma ani śladu, słońce zaczyna palić ostro. Tak jak przypuszczałem celnika BiH bardziej interesuje nasza zielona karta niż paszporty. Po około 40 minutach jazdy jesteśmy na miejscu. Ciekawym reliktem niedawnej wojny jest znak drogowy zabraniający wchodzenia w rejon Medugorje z karabinami oraz zakaz wjazdu czołgami. Ciekaw jestem kiedy znak został postawiony i jak wyglądało i wygląda jego respektowanie.
Miejsce kultu bo tak należy je nazywać nie zaś jako święte wygląda tandetnie. Sklepiki, lodziarnie, kawiarnie połączone jedno z drugim, sprzedające każdy to samo i tak samo tandetne jak w większości miejsc tego typu. Nieważne czy różaniec wykonany jest z drucików, kamyków czy muszelek, zaślepieni magią miejsca i tak to kupią. Przecież zdjęcie nieżyjącego już Papieża Polaka z napisem Medjugorije można sprzedać babci, która tu jechała (nie rzadko w ostatnią podróż swojego życia) 3 dni autobusem za 15 euro - a dlaczego by nie?. Mam za sobą już ponad 2 godziny za kółkiem tak więc jedyną rzeczą jaka mnie interesuje to usiąść w cieniu napić się zimnej wody, zjeść loda i pobawić z małą. Żona decyduje się na zdobycie szczytu - ma swoje powody i szanuję jej decyzję. Wspinaczka i powrót zajmują jej trochę ponad półtorej godziny.
to właśnie ta górka Ruszamy w dalszą drogę. Po niecałej godzinie jazdy zaczynają się pierwsze zabudowania świadczące że zbliżamy się do większego miasta. Na skale warowny zamek, [/list][/quote] przy drodze drogowskazo – reklamy z symbolem miasta mostarskim mostem. Domy przed miastem noszą dalej ślady wojny. Niewiele jest nowo wybudowanych budynków a ruiny straszą wypalonymi dziurami okien. Gdzieniegdzie widać firany w oknach ale obejścia domów i one same świadczą o biedzie mieszkańców. Im bliżej centrum tym ładniej. Domy widać, że już raczej z okresu powojennego, elewacje czyste, pomalowane. [img]przy%20drodze%20drogowskazo%20–%20reklamy%20z%20symbolem%20miasta%20mostarskim%20mostem.%20Domy%20przed%20miastem%20noszą%20dalej%20ślady%20wojny.%20Niewiele%20jest%20nowo%20wybudowanych%20budynków%20a%20ruiny%20straszą%20wypalonymi%20dziurami%20okien.%20Gdzieniegdzie%20widać%20firany%20w%20oknach%20ale%20obejścia%20domów%20i%20one%20same%20świadczą%20o%20biedzie%20mieszkańców.%20Im%20bliżej%20centrum%20tym%20ładniej.%20Domy%20widać,%20że%20już%20raczej%20z%20okresu%20powojennego,%20elewacje%20czyste,%20pomalowane.[/img]
Oznakowanie bardzo dobre, kierujemy się wg znaków na Stari Most.
Przez krótkofalówkę wołamy towarzyszy, którzy ominęli Medjugorie i powinni już tu na nas czekać – jest łączność nawiązana - siedzą i jedzą w knajpie za mostem. Bez problemu znajdujemy parking 3 minuty drogi pieszo od starego mostu. 1 Euro za godzinę – taniej niż na parkingach w Szczyrku, Wiśle czy choćby przy giełdzie samochodowej, dodatkowo widać, że dwóch obsługujących bacznie przygląda się autom u nich zaparkowanym co może świadczyć że po powrocie zastaniemy samochód w stanie podobnym do zostawionego. Po opuszczeniu parkingu pierwsze co nas spotyka to około 15-17 letnia dziewczyna prosząca o jałmużnę. Zwyczajowo odmawiam – każdy niech na pieniądze pracuje natomiast po jej stroju i umalowanej twarzy widać że na chleb nie zbiera. Po chwili zresztą wesoło i po koleżeńsku rozmawia z kierowcą przejeżdżającego w miarę nowego Mercedesa klasy C na tablicach BiH. Cóż każdy ma jakiś sposób na życie natomiast ja pewnych nie popieram i tyle. Schodzimy z parkingu kierując się w kierunku mostu. Uwagę zwracają ruiny kamiennych domów. Czasem aż śmiesznie wyglądają one w zestawieniu z zaparkowanymi koło nich autami typu Jeep Grand Cherookie czy BMW X5. Tak - mam wrażenie że część ruin pozostawiona jest w celu komercyjnym i chyba się nie mylę. Idziemy uliczką w kierunku mostu. Po obu stronach drogi rozstawione są kramy ze wszystkim możliwym do spieniężenia. Mostar rozbraja się samoczynnie. Na targu kupić można wszystko począwszy od długopisów zrobionych z naboi od kałasznikowa, poprzez hełmy wojskowe, noże wojskowe które kilkanaście lat wcześniej służyły zapewne do podrzynania gardeł sąsiadów po pluszowe zabawki, orientalne stroje i biżuterię. Jedynego czego nie udało mi się kupić to okularów przeciwsłonecznych dla mojej małej. Poprzednie które miała uległy destrukcji w wyniku walki pomiędzy dzieciakami i był płacz. Po kupieniu lodów zapomina o okularach i jest spokój. Ceny jedzenia na poziomie cen Chorwackich – wszędzie można płacić w euro a w zasadzie widząc turystę cena od razu podawana jest w tej walucie począwszy od lodów, przez knajpy jak i sklepy. Nawet zbierający do kapelusza na moście skoczkowie skaczący z mostu do rzeki stawki podają w euro. Co chwila gwar targowy ulicy przerywa głośny łopot śmigieł przelatującego na niewielkiej wysokości śmigłowca sił pokojowych czemu nie należy się zbytnio dziwić analizując wyniki przeprowadzonego w 2003 roku spisu ludności z którego wynika że 48% mieszkańców stanowią Chorwaci, 47% Bośniacy, 4% Serbowie. Zresztą doskonale było widać, że nie wszystko zostało zapomniane kiedy przekraczaliśmy granicę w Metković gdzie już po stronie BiH kilkanaście kilometrów za granicą nad drogą powiewały nad drogą flagi Chorwackie. W tym rejonie historia wciąż się toczy. Mostar nie może być porównany do spotykanych na wybrzeżu Splitu, Rijeki czy Trogiru a nawet leżącego w pewnej mierze powiedzieć można enklawie – Dubrowniku. W Mostarze zbyt wiele się wydarzyło by o tym zapomnieć w ciągu jednej dekady. Szkoda że w 1993 roku sił pokojowych tam nikt nie widział i nie miał kto zapobiec temu o czym mówią kamienne tabliczki z napisem „Don’t forget ‘93” przy moście oraz „Don’t forget” przy ul. Kujundziluk 1. Mieszkańcy miasta z pewnością długo tej daty nie zapomną i oby ta pamięć nie była zbyt silna bo reakcja sił pokojowych znów może być spóźniona lub nieudolna. Górujący kiedyś na wzgórzu nad Mostarem napis TITO VOLIMOTE dziś zastąpiony został napisem BiH VOLIMOTE to też o czymś świadczy. Poczucie narodowości i duma są silne po obu stronach. Oby nie okazały się zbyt silne. Groteskowo wygląda również budynek na jednej z głównych ulic miasta po przedsiębiorstwie ENERGOPETROL. Roztrzaskane i skorodowane częściowo stalowe ramy okien, dziury po pociskach w ścianach powyginane pręty zbrojeniowe i efektowny z pewnością kiedyś kiedy działał neonowy napis „HAPPY NEW YEAR”.
A tak mniej więcej wygląda to na zdjęciach