La Caleta - Los Gigantes.
W piątek postanowiliśmy, że zrobimy sobie luźniejszy dzień - jeszcze rano nie było jakichś sprecyzowanych planów. Koło 10.00 wyjechaliśmy ostatecznie w stronę miejscowości Los Gigantes , aby zobaczyć z bliska 600m klify (ich północny kraniec widać na jednej z fotek z Teno) i zorientować się przynajmniej w cenach wycieczek morskich...
Do gigantów dojechaliśmy ok. 11.00, po drodze trochę staliśmy bowiem w korku w okolicach małej miejscowości Abama - wymieniali nawierzchnię...
Na pierwszym miradorze jeszcze przed zjazdem do Los Gigantes zarejestrowałem taki widoczek... powietrze było mało przejrzyste...
W pobliskiej kafejce zauważyłem pierwszy punkt sprzedaży wycieczek - 3 godzinny rejs statkiem pirackim, dorosły - 38 euro, dzieci połówka - wliczony w cenę obiad, napoje, owoce... mimo wszystko wydało mi się to trochę drogo.
Pojechaliśmy więc w stronę portu - dookoła był spory ruch, parkingi w większości pozajmowane, wjechałem w końcu w jakąś jednokierunkową... i znalazłem się przed wjazdem do doków portu - mariny. Przed nami zamajaczyła budka ze strażnikiem, nie było jak zawrócić, jadę... trudno... na przystani obok luksusowe jachty - pomyślałem sobie, że pewnie nas nieźle skasują - zacząłem opuszczać szybę przed budką - ale strażnik tylko rzucił na mnie okiem i ... nic.
Muszę przyznać, że moja mentalność Polaka przeżyła ciężki wstrząs... bo to trochę jakby na sopockie molo autem wjechać, ale to jeszcze nie był koniec...
Stanęliśmy sobie naszą cytryną w otoczeniu potężnych SUV'ów solidnych marek i pomału zaczęliśmy wydobywać ze środka (cytryny
) manele. W międzyczasie strażnik wyszedł z budki i potoczył się w naszą stronę - no tak pomyślałem znowu, a więc wyrok tylko odroczono... Strażnik przeszedł jednak koło nas spokojnie i ... nic.
Stwierdziłem w tym momencie, że nie jest ostatecznie wcale tak różowo, bo po podróży chce mi się bardzo lać, a kibla w okolicy nie widać -sympatyczny strażnik był ciągle w pobliżu, więc zapytałem go gdzie tu będzie najbliższe WC - pan odpowiedział, czy potrzebuje tylko ja czy także żona. Nie wiedząc za bardzo o co mu chodzi, odpowiedziałem, że żona też... Wtedy strażnik dał mi klucz do kibla pokazując na pobliskie drzwi i dodał, że dla żony zaraz przyniesie drugi kluczyk ... No i nic ująć, nic dodać... miło gdy człowieka traktują... jak człowieka... ale żeby aż tak...
Po załatwieniu potrzeb wyższego rzędu poszliśmy poszukać jakiegoś biura z wycieczkami. Niedaleko mariny był jeden dosyć spory punkt - w środku jednak puchy... tylko jedna pani z obsługi siedziała. Zaproponowała nam dwie wycieczki - jedną - tą samą, o której rozmawiałem wcześniej na górze (statkiem Flipper Uno) tyle, że trochę na innych już warunkach - dorosły za 30 euro, jedno dziecko połówka a drugie gratis, i drugą - nie statkiem, tylko taką większą motorówką - trochę tańszą od wycieczki Flipperem.
W folderku reklamowym przeczytałem ciekawy zapis: gwarantowane spotkanie z "dolphins and/or whales". Bardzo mnie ujęło to "and/or" (w wolnym tłumaczeniu " z delfinami i/lub wielorybami") więc postanowiłem uściślić czy nas konkretnie dotyczyć będzie opcja "and" czy "or". Pani dość długo i dyplomatycznie tłumaczyła mi kiedy "and" a kiedy "or" - zrozumiałem, że chciała tak naprawdę mi powiedzieć, że... to zależy... ale w ilu więcej słowach może to przekazać... Kobieta.
W każdym razie dalej nie byłem przekonany i stanęło na tym, że jeszcze się zastanowię. Zastanawianie polegało na tym, że zacząłem gapić się bezmyślnie na filmy z tych wycieczek prezentowane w biurze na dużym telewizyjnym ekranie. Po paru minutach pojawił się (wreszcie) jakiś facet i zagadnął, że właściwie to na wycieczkę Flipperem mają promocję i proponują ostatecznie... 20 euro za dorosłego a dzieciaki gratis. Aż strach pomyśleć co by było, jakbym jeszcze się trochę pozastanawiał - może pojawiłyby się nawet jakieś dopłaty...
Zapłaciłem więc 40 euro za rodzinny bilet - pan pokazał mi jeszcze skąd odpływa statek - acha, to parę metrów od miejsca postoju naszej cytryny... luzik. Wypływać mieliśmy o 13.30 - zostało nam zatem jakieś półtorej godziny.
Po drodze na plaże zaliczyliśmy jeszcze plac zabaw.
Mała dama...
Szybki pstryk uliczki prowadzącej do plaży - z tyłu napierał w kadr desant Ruskich...
Czas na plaży minął nam sympatycznie - po pierwszej zebraliśmy się w stronę doków. Flipper wpłynął do portu obwieszczając swoje przybycie muzyką z Piratów z Karaibów... tak jak było powiedziane przystanął koło cytryny...
Zajęliśmy miejsca na górnym pokładzie... w tle zaczęła grać muzyczka kubańskiej kapeli Buenavista Social Club - odlotowo...
Jack Sparrow rozglądał się dookoła...
... myśląc pewnie: przydałby się jakiś nowy majtek do szorowania pokładu... o ten zadowolony... do prostych prac fizycznych by się nadał...
Statek wyruszył w morze z małym poślizgiem, zaczęło nas fajnie bujać. Podpłynęliśmy pod farmę rybną - tu zwykle żerują delfiny... ciekawe czy także "and/or whales"...
Coś w pewnej chwili zobaczyliśmy...
Wtedy statek odpłynął trochę od farmy, przystanął na chwilę i ... ruszył ostro w morze... Za pierwszym razem popłynął za nami jeden delfinek...skakał nad wodą przez parę minut... tak z 10m od burty... wyglądało na to, że dobrze się bawi...
Flipper darł szybko do przodu, bujał się w dodatku do góry i w dół - warunki do focenia na dużych ogniskowych były więc takie se... ale trudno... wykręciłem 200mm na sigmie i pomyślałem ... zobaczymy... wóz albo przewóz... chce mieć zbliżenie uśmiechniętego delfinka... No i... voila - mały delfin Um...
Delfinki podpływały do nas jeszcze dwa razy...
Na końcu zebrało się ich pięć - urządziły nam spontaniczny pokaz skoków synchronicznych - naprawdę rewelacja, milutkie to było spotkanie. Nie dostały za żaden z występów nawet złamanej rybki...
Pożegnaliśmy jednak w końcu delfiny i popłynęliśmy dalej w stronę Masca Bay - miejsca wylotu szlaku Barranco de Masca.
Podali nam tu obiadek -paelę, a do tego colę, winko, banany...
W zatoce poskakaliśmy do wody z trójkąta do abordażu - najpierw Jack pokazał co i jak...
A potem ja trochę poćwiczyłem... niedobra żona ucięła mi rękę...
Ale zaraz później ta ręka odrosła...
xxx
Potem jeden pirat zaczął karmić mewy - rzucał w powietrze kawałki sera...
Aż żal było wracać, droga powrotna minęła szybko...
Okularnice...
Wpłynęliśmy do portu, wpakowaliśmy się do cytryny i jazda do domu. Zatrzymaliśmy się po drodze na Playa de Arena - podobno jednej z najczystszych plaż na Teneryfie - faktycznie koło szóstej przeszedł koło nas jakiś chłopak ze zbierakiem na śmieci... W morzu zobaczyliśmy tu wreszcie troche życia - rybki duże i małe, samotne i w ławicach - tylko, że towarzystwo szaro-bure...
Tak to zleciał nam ten dzionek - dla mnie (mimo, że wielorybów nie było
) chyba najfajniejszy z całego wyjazdu...
CDN