La Caleta, Vilaflor, Pico de Teide, przez cumbre dorsal do La Laguny, Santa Cruz, Playa de las Teresitas.
W środę nadszedł dzień naszego spotkania z wulkanem. Na tę okazję zabraliśmy z domu trochę ciepłych ciuchów - nie za bardzo miałem wyobrażenie jaka może być temperatura na 3718m w czerwcu pod tą szerokością geograficzną. Rano wyjrzałem przez okno, żeby ocenić czy los był łaskawy - no cóż, stwierdziłem, że chyba nie - niebo było mocno zachmurzone. Przez chwilę kombinowaliśmy z Agatą, czy nie zmienić planów i nie pojechać gdzie indziej (przez Santa Cruz - po nowe pozwolenie) ale ostatecznie zdecydowaliśmy się przynajmniej podjechać pod Teide.
Jadąc w stronę Vilaflor zacząłem dostrzegać niejakie oznaki poprawy pogody - gdzieniegdzie pojawiało się niebo - jest dobrze. Droga mijała nam spokojnie, kilkanaście kilometrów za Vilaflor, po wjeździe na teren parku narodowego, chmury zostały pod nami, a nad nami zagościło piękne bezchmurne niebo - no i humorki znacznie się poprawiły. Pojawił się też na horyzoncie szczyt wulkanu , który podobno widać z każdego miejsca na wyspie... no ale musi być bezchmurna pogoda.
W końcu mogliśmy podziwiać Teide w całej okazałości - górka niczego sobie, robi wrażenie...
Dojazd z hotelu do dolnej stacji kolejki "Teleferico del Teide", znajdującej się na ok. 2300m zajął nam niecałą godzinę, przy stacji czekał na nas ogromny bezpłatny parking - można było podjechać niemal pod kasę biletową. Hmm... a u nas w Tatrach, szkoda gadać...
Cena za bilet wynosiła 24 euro dla dorosłego, dla Klaudii 12 euro, dzieciaki poniżej 5 lat nie płacą. Stanęliśmy niecierpliwie w "kolejce do kolejki". Po kilku minutach przyjechał po nas niebieski wagonik... jedziemy... 1200m w górę. W górnej stacji La Rambleta trochę się poszwendaliśmy, ciepłe ciuszki przydały się - było tak z 10 st. C. Z wysokości 3550m dobrze widać było już Las Canadas - jeden z największych kraterów na świecie (16km na 10km) - w tym miejscu ileś tam milionów, czy setmilionów lat temu z oceanu wyłoniła się wyspa.
Pico jest młodziutki - ma tylko 200 000 lat... szczeniaczek. W pobliżu jest jeszcze drugi wulkaniczny stożek Pico Viejo, który jeszcze w 1798 r pluł lawą...
Ostatnie 200m na szczyt podchodzi się pieszo - przy wejściu na szlak, gdzie stał jeden młody człowiek - wygrzebałem bumagę, pan sprawdził paszporty i luz ... możemy iść...
Tylko jeszcze parę wskazówek - przede wszystkim nie spieszyć się, bo mało tlenu na tej wysokości... i nie włazić do wnętrza krateru. Acha - pan powiedział jeszcze - tak sam z siebie, że trafiliśmy na fajną pogodę...
Rozpoczęliśmy wspinaczkę i faktycznie po paru szybszych krokach (tak jak normalnie idzie się po schodach) zauważyłem, że zacząłem hiperwentylować... trzeba zwolnić. Dzieciaki i Agata dzielnie trzymały tempo, robiliśmy dużo przystanków. Po ok. 45 minutach dowlekliśmy się do szczytu. Białe dno krateru pokrywały tu i ówdzie skupiska zkrystalizowanej siarki, w kilku miejscach wydobywały się spod ziemi wyziewy - chyba głównie siarkowodoru - przyłożyłem rękę obok, ziemia biła gorącem, gruntu lepiej nie dotykać... Góra ciągle więc żyje, Pico jest tzw. wulkanem drzemiącym... za parę tysięcy lat może dać ponownie znać o sobie... a wtedy będzie Teide - w języku guanczów - (autochtonów, wyrżniętych przez konkwistadorów) - piekło... Tymczasem jednak postanowiłem zrobić parę fotek...
Siebie też kazałem uwiecznić...
Ze szczytu zeszliśmy dość szybko - Ania zaczęła po ok. pół godziny bardzo płakać ... nie spasowały jej - nie wiedzieć czemu - siarkowodorowe opary...
Mały postój w drodze powrotnej - biedne, maltretowane przez rodziców dzieci...
Po zejściu z wulkanu i zjechaniu kolejką w dół pojechaliśmy w stronę La Laguny przez cumbre dorsal - "kręgosłup wyspy" - podobno najbardziej malowniczy odcinek drogi na Teneryfie... Mogliśmy więc pooglądać Teide z "drugiej strony"...
Parę widoków mnie zszokowało...
Mijaliśmy także pobliskie obserwatorium astronomiczne... co ten polar nawyprawiał...
Był też taki geologiczny przekładaniec - każda warstwa z innej erupcji.
Ok. 17.00 padliśmy na miękki piasek Tereski, plaża niby fajna ale do Benijo jej daleko... Trochę trzeba było jednak odpocząć... i ochłonąć z emocji przed powrotem do hotelu.
CDN.