Do serbskiej granicy (Naidas) niedaleko.
Serbia wita nas słoneczna. Na rozległej dolinie, pod opieką pasterzy i piesełów pasą się stada owiec.
Grzecznie, tranzytem, (bo covidowe przepisy nawet zaszczepionym jak nasza ekipa nie dają na terenie Serbii prawa pobytu) pokonujemy kolejne kilometry. Szerokim mostem przekraczamy Dunaj w Smerderevie. Nabrał mocy w porównaniu do tego, co znamy z Budapesztu. W życiu nie widziałam tylu zakładów wulkanizacyjnych.
Nawigacja Google mówi: jedź na Cacak. Ale C5 sugeruje, żeby kierować się na Novi Pazar. Niech ci będzie, cytrynko. Czy to był dobry wybór? Hmmm... Skazał on nas na pewne wygibasy już w Czarnogórze, ale na pewno plus był taki, że zobaczyliśmy ten bardziej egzotyczny, orientalny kawałek Serbii. Gwarny, kolorowy, pachnący cevabdzinicami i kawą.
Do Czarnogóry wjeżdżamy w Dracenovacu. Kropi. Pada. Wysokie góry. Wycieraczki nie nadążają.
Serpentyny, przełęcze, mijanki. Mgła jak mleko. Oberwanie chmury. Na jednopasmowych odcinkach czyhają na nas ciężarówki załadowane balami, zjeżdżające z gór, z naprzeciwka.
Gdzieś nawigacja wyrzuca nas na szutry, które zamieniły się w rwące potoki. Zawracamy.
W Koalsinie z ulgą wjeżdżamy na E65, która, kanionem rzeki Moraca, dowiezie nas do Podgoricy. Przestaje padać. Trasa kanionem oferuje niesamowite wrażenia. Nad tobą szczelina nieba ujęta w skalne nawisy, pod tobą, w przepaści turkusowa struga syczy na białych kamykach.
Podgorica już kładzie się do snu. Zmęczeni odliczamy kilometry do końca. Pierwsze widoki na Adriatyk już w blasku księżyca.
Dotarliśmy. Padamy do łóżek.
A nazajutrz rano wstałam bardzo wcześnie...