Ta wycieczka, w zasadzie, miała mieć miejsce rok temu, ale z różnych przyczyn nie doszła do skutku, toteż w tym roku sprawa została postawiona jasno: nie wyjeżdżamy z Chorwacji do momentu jej zrealizowania. Celem jest Miasto Strażników Mostu (
mostari), czyli stolica Hercegowiny - Mostar.
Z pełną świadomością i całkowitą premedytacją przygotowania logistyczne do wyprawy w kraj nieznany ograniczyliśmy do 3 punktów jedynie:
1. sprawdzenie, czy w AutoMapie jest linia łącząca granice Chorwacji z Mostarem - checked;
2. sprawdzenie, czy w AutoMapie jest choćby szczątkowy plan miasta z oznaczonym przynajmniej jednym parkingiem - checked;
3. zapoznanie się z relacją (sprzed 2 chyba lat) z niniejszego forum z wyprawy do Mostaru i utwierdzenie się w przekonaniu, że pomysł nie jest pozbawiony sensu - done.
Zatem, gdy ponownie minął nam wstręt do trogirskiego korka pakujemy się w autka i jedziemy tradycyjnym już objazdem przez Mastrinkę. Mijamy Trogir (tym razem 30 minut) ignorujemy szaleństwa termometru w samochodzie (35 st.C o 9:00) i z duszą na ramieniu mijamy stację INA zaraz za Trogirem mimo ostrzegawczego położenia wskazówki paliwa w obu autkach. Mamy bowiem PLAN! Otóż w Bośni - wg naszych informacji - cena benzyny jest na poziomie, jaki pamiętają jedynie najstarsi Polacy, czyli około 5 zł / litr - tam też planujemy napoić rumaki pod korek
Plany mają to do siebie, że robione na kolanie z reguły biorą w łeb i tak stało się i w tym przypadku.
"Limunove vozilo"
pomimo optymistycznych w momencie startu wskazań komputera pokładowego po kilku podjazdach pod górę zrezygnowało z optymistycznych wskazań i jasno sugeruje, że utkniemy w szczerym polu z pustym bakiem "limunovego vozila", stąd wizyta na jakiejś egzotycznej stacji benzynowej celem dopojenia limunovego rumaka.
Wjeżdżamy więc w Bośnię i Hercegowinę po sprawdzeniu w systemie informatycznym na granicy, czy nie jesteśmy przypadkiem członkami Al Kaidy, Hamasu, Tupamaros, Świetlistego Szlaku, Czerwonych Khmerów, PZPN, ZUS, Camorry, Cosa Nostra i innych organizacji terrorystycznych...
Bośnia jawiła się nam do tej pory mniej więcej tak, jak Polska jawiła się telewizji BBC i Solowi Campbelowi przed Euro 2012. Toteż nie bez ulgi stwierdzamy fakt, iż jest to kraj cywilizacyjnie identyczny z Polską, a nawet - co się okaże potem - w niektórych obszarach ją przewyższający. Jedziemy drogą o jakości, której do niedawna ciężko było w Polsce znaleźć. Jedynie widoczki z naszych dróg w Tatrach, czy Bieszczadach śmiało mogą konkurować z widoczkami bośniackimi na najwyższym światowym poziomie:
Niepokój jedynie budzi fakt, że niejaki Krzysztof Hołowczyc zamknięty w nawigacji krzyczy w panice, że jedziemy... szczerym polem, choć pod kołami czuć asfalt najwyższej jakości (nieroztapialny), a drogowskazy co chwilę jasno i wyraźnie informują, że posuwamy się w kierunku Medjugorie i Mostaru. Na szczęście jest to stan przejściowy i po kilkunastu kilometrach AutoMapa odnajduje drogę. Pretensji do firmy Aqurat żadnych nie mam, gdyż mimo wszystko jest to najlepsza chyba (po iGO) nawigacja działająca w Bośni, a Google Maps wręcz nie przyjmuje do wiadomości jakiegokolwiek istnienia żadnego państwa w tym regionie świata. Toteż zjeżdżamy malowniczą drogą w dół do Mostaru mijając po drodze piękne, czyste i ślicznie odbudowane miasteczka bośniacke. Tak śliczne, że obu dyżurnym fotografom zabrakło refleksu i zdjęć ślicznych miasteczek nie ma
Wjeżdżamy więc do Mostaru. O dziwo AutoMapa nie gubi się wcale i doprowadza nas na upatrzony parking. Warto dodać, że nie opłaca się parkować w Mostarze "byle gdzie", gdyż - jak nas poinformował parkingowy - mandat kosztuje 100 euro i jest egzekwowany z całą stanowczością nawet po wyjeździe z Bośni. Nie interesuje mnie, jak oni to robią - wolałem nie testować, tym bardziej, że całodzienne parkowanie bez ograniczeń kosztuje śmieszne 40 kun, lub 10 kun / godzinę (już mniej śmieszne). W dodatku rzeczony parkingowy wykazał się znajomością polskiego, bo usłyszawszy nasze wewnętrzne dylematy, na jak długo zostawić samochód z uśmiechem powiedział:
"Ja rozumiem! 3 godziny." Zostawiamy więc samochody z opcją "bez ograniczeń" i idziemy w miasto. Już przy samym parkingu widać pozostałości trudnej, najnowszej historii Bałkanów:
Ponoć są to ślady pozostawione "ku pamięci" i nie śpieszno im z ich usunięciem. Obok zlokalizowana jest winiarnia - niestety komercyjna, więc na testowanie nie ma co liczyć, a Bośnia znana jest ze swych doskonałych win. Ceny nie są przesadnie wygórowane, ale mimo to wstrzymujemy się z zakupem testowej butelki licząc, że trafimy na coś lepszego z możliwością porozmawiania z właścicielem
Idziemy więc dalej i już w zasadzie bez zdziwienia stwierdzamy, że poza rdzennymi mieszkańcami oraz turystami z Japonii najwięcej jest tu... Polaków. Toteż wkraczając na bazar na starym mieście nikogo nie powinna zaskoczyć poniższa reklama kramiku z szalikami:
Uśmialiśmy się do łez budząc sympatię włascicielki tego biznesu i nawet jedna z członkiń wycieczki kupiła u niej ten szalik - tylko dla samej celnej reklamy. Tak twierdziła
Generalnie wszędzie daje się zauważyć sympatię Bośniaków do Polski i Polaków. Moja córka zapragnęła nabyć - nie ukrywam - kiczowate tureckie kapcie (takie z wywiniętymi nostami i pomponami na nich) i gdy sprzedawca usłyszał, że jesteśmy z Polski cena automatycznie spadła o 2 euro bez żadnych negocjacji. W ogóle wszystko w Bośni wydaje się tańsze, niż Polsce, nie mówiąc już o Chorwacji. No... Może nie wszystko, ale jednak 90% napotkanych dóbr materialnych było znacznie tańsze, niż u nas. Wspomniane kapcie kosztowały... 12 złotych zaledwie. Przepyszna kawa (khava) i czaj w licznie rorzuconych po starym mieście kawiarenkach - 1 euro.
No ale biznes biznesem, kawiarnie kawiarniami, a my tu jesteśmy, by coś zobaczyć! Zatem mijamy "arcydzieła sztuki militarnej":
i klimatyczną graciarnię (pewnie w większości Made in China):
kierując się w stronę słynnego Starego Mostu. Nie było to łatwe - przyznaję - gdyż przejście 1 kilometra zajęło nam prawie 1,5 godziny, bo a to lody (5 kun / gałka), a to burek (8 kun za ćwierć całości wielkości koła od Poloneza), a to kawa, a to coś tam jeszcze... O upale nie wspomnę, bo 40 st.C w Mostarze to pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni
Dochodzimy więc do Starego Mostu, na którym kłębi się tłum turystów głównie, jak wspomniałem, z Japonii i z Polski. Aby strzelić sobie pamiątkową fotę trzeba było stanąć w kolejce do "plenerowego miejsca"
Oczywiście łatwiej było znaleźć miejsce do fotki samego mostu, bo nie trzeba wtedy miejsca dla obiektu fotografowanego na tle mostu
Co do samego mostu...
Pewnie większość z Czytelników relacji wie, że został on kompletnie zniszczony pod ostrzałem chorwackich czołgów dnia 9-11-1993 roku (znamienna to data, bo w tym dniu urodziła się jedna z uczestniczek wycieczki).
Pomimo takich "pomników", jak wyżej u wejścia na Most nie zauważyłem, by oba te narody darzyły się jakąś wielką antypatią. Przynajmniej, gdy inni patrzą
Most został odbudowany w 2004 roku i do odbudowy użyto tego samego kamienia z tej samej kopalni, z którego zbudowany był oryginał. Od tego czasu jest wpisany na listę UNESCO. Wkroczyliśmy więc na rzeczony most
z którego rozciąga się bajeczna panorama na stare miasto w tureckim stylu
oraz na liczne meczety
Mostar jest wyraźnie pod wpływem kultury muzułmańskiej i tureckiej przez co przypomina trochę arabskie miasta. Prócz tych atrakcji widocznych z mostu trafiła nam się gratka, czyli wyczyn członka Klubu Skoczków. Są to faceci skaczący za pieniądze zebrane od turystów z mostu do leżącej chyba ze 30 metrów niżej szmaragdowej Neretwy (to ten nagi gość górujący nad tłumem sponsorów
):
Idąc dalej zagłębialiśmy się w stylowe stare miasto. Oczywiście kolejne stragany i dalszy ciąg bazaru Kujundżiluk:
Spacerując po Mostarze trafiliśmy na klimatyczną kawiarnię ulokowaną w skalnej grocie centralnie w środku Mostaru!
A także stylowe budownictwo królujące w tej części miasta:
Oczywiście kolejnym punktem programu był słynny meczet Koskin-Mehmed Pasy:
a tu studnia na dziedzińcu meczetu:
Z dziedzińca jest fantastyczna panorama na Stari Most w dodatku wolna od "żółtych łapek z aparatami" które bez pardonu wciskają się wszędzie włażąc człekowi na odciski lub pchając się w kadr:
Rzeczona panorama
ma dodatkowy walor: punkt widokowy jest w gęstym cieniu, w dodatku działał tam system podlewania wytwarzający przyjemny i chłodny deszcz. Śmiem twierdzić, że cieszył się on co najmniej równym uznaniem, co widok Starego Mostu
Łaziliśmy po mieście - jak się okazało - ponad 4 godziny. Oczywiście łącznie, bo był czas również i na drobną konsumpcję lokalnych przysmaków (w takim upale organizm domaga się głównie wody
) i odpoczynek w kawiarenkach z wiatrakami redukującymi nieco skutki potwornego upału.
potwornego, bo wśród murów zabudowań nie ma co liczyć na najlżejszy nawet powiew wiatru - wszystko gotuje się w sosie własnym.
Wracając już do autek smażących się na parkingu nabyliśmy rzecz jasna parę drobiazgów. Ja i żona maniakalnie kolekcjonujemy wszelkie "wyroby rękodzielnicze" - najlepiej takie, które są wykonywane na oczach kibiców: ja zbieram małe obrazeczki ręcznie rysowane (w Mostarze bajecznie tanie bo po 1 euro / sztukę) - żona zaś woli rzeczy trójwymiarowe, ale takie, które da się wsadzić w ramkę i powiesić na ścianie. Mamy więc w domu 2 "ściany pamięci" - moją i żony
W Mostarze nabyłem grafikę - coś w stylu widocznym poniżej tyle, że mniejszą:
zaś żona maskę wykonywaną ręcznie z białego akrylu wg pomysłów artystki-rzeźbiarki. Można się nawet było przyjrzeć procesowi produkcji
Dodatkowo kupiliśmy jeszcze butelkę znakomitego wina - niestety także w komercyjnej winiarni i niestety za cenę 2 razy wyższą, niż w Polsce. Ale tak nam zachwalano ten gatunek, że nie mieliśmy siły odmówić sobie. Wszak wakacje są raz w roku i nie ma takiej opcji, by się nie udały. Prawda?
Po wyjeździe z Mostaru około 17 skierowaliśmy się do odległych o niecałe 40 km Wodospadów Kravice...
[cdn]
Ta część relacji zrobiła się cokolwiek długa, więc podzielę ją na 2 kawałki (drugi jeszcze dziś)