Przyszedł też czas na mojego Męża. Zmęczenie przy przygotowaniach i pakowaniu zrobiło swoje, pyta, czy stajemy i łapiemy drzemkę, czy ja jadę ?! Szok, ale straciliśmy tyle czasu, że JADĘ! Biorąc pod uwagę, stres jechania TYM samochodem (obok Mąż), w dodatku w nocy kiepsko widzę – jak się rozbujałam do 100 to byłam z siebie dumna
Mijające nas samochody mnie nie ruszały
Jakoś przebrnęliśmy Słowację, na Węgry wjeżdżałam też ja. Jakoś trochę nawigacji się pokręciło i za Bratysławą pojechaliśmy dziwną drogą, wylądowaliśmy na starym, nieczynnym, zniszczonym przejściu granicznym. Było to nad ranem, efekt zrobiło niesłychany. Ślady starego systemu
Żałuję, że nie robiłam zdjęć.
Ale za to wschód słońca na Węgrzech w otoczeniu pól – rewelacja
Potem oczywiście kierunek – Mosonmagyarovar. No i teraz wyzwanie. Nawigacja łapie kierunek na miejscowości, a ja chcę wyjechać na trasę, sławną 86. Przypadek przyszedł z pomocą
Zobaczyłam polski samochód, no to doszłam do wniosku, że on na pewno jedzie w tym samym kierunku; ruszyłam w pościg za nim - on na pewno zna drogę! Wydaje mi się, że jedno skrzyżowanie przejechałam na czerwonym, ale faktycznie, wyprowadził nas na właściwą trasę
Potem sama przyjemność. Budzący się niedzielny ranek pośród węgierskich pól kukurydzy, słoneczników, sennych miejscowości. Uroczo! Szkoda tylko, że w tych miejscowościach ograniczenie prędkości do 30-40km/h, a ruch samochodowy prawie żaden. A miały być tiry, i w ogóle. Tyle, że mieliśmy tamtędy jechać w nocy…
No cóż, widoki były piękne, jechaliśmy przepisowo, nie trafiając na żadnego „zająca”. Młody pięknie spał, więc popas śniadaniowy zrobiliśmy na krótko przed słoweńską granicą.
A tam szok, nasi są wszędzie! (teraz będę się uczyć wstawiać zdjęcie).