W Splicie zaparkowaliśmy obok dworca kolejowego (10 kun/h), a stąd kilkaset metrów dojścia do celu wzdłuż nabrzeża. Idąc do pałacu Dioklecjana nie można zabłądzić, o ile oczywiście ktoś zadał sobie nieco trudu by stwierdzić jak on wygląda z zewnątrz
.
Zejście do podziemi, gdzie można złapać nieco chłodnego powietrza,
a potem wejście na rozgrzany westybul. Ochłodzić powietrze, ale dla koneserów z kolei rozgrzać emocje może w tym miejscu powiew starożytności, która jednak przeplata się z późniejszymi epokami. Miejsce to jednak potrafi wzbudzić zachwyt.
Chłoniemy relikty przeszłości, ale organizm domaga się też czegoś spożywczego. Poprzez złotą bramę opuszczamy pałac dochodząc do posągu Grzegorza z Ninu, którego palec jest wypieszczony przez każdego w celu poszukiwania szczęścia
.
Od tego momentu poszukujemy już tylko przyjemnego lokalu, wreszcie znaleźliśmy odpowiednie miejsce – myślałem, że już sobie nie przypomnę, ale poszperałem chwilkę w necie i knajpa nazywa się „Galija”. Smaczna pizza, miła obsługa, więc kulinarne pragnienia spełnione. Można wrócić na Dioklecjanowe włości zobaczyć to, co zostało w pośpiechu pominięte.
Napawamy się widokami, zakupy jakiś pamiątek i czas na powrót. Za Splitem zwiedziliśmy jeszcze jeden przybytek – „Konzum” i zaopatrzeni w niezbędne rzeczy wracamy do Marušići (oj, jak mi żal kierowcy, gdy zimnym Karlovačko robię obok psssst...)
Po drodze (dokładnie to przy drodze) oglądamy plażujących przy Jadrance. Prawie wszystko niby ładnie, ale gdyby siedząc na plaży odchylić się pijąc piwko zanadto do tyłu, to „można zahaczyć głową o przejeżdżające samochody”. Nie, no może tam znacznie taniej, ale to nie dla mnie takie wczasy przy jezdni.
Oczywiście ciało nagrzane na ulicach Trogiru i Splitu należało ochłodzić w wodach Adriatyku, więc pośpiesznie udajemy się na plażę, by zobaczyć choćby takie atrakcje wyłowione z morza, a niespłoszone ruchem ulicznym...