c.d. 01.05
Po dopłynięciu statku do wyspy ruszyliśmy na piechotę w strone miasta. Plumek mówił, że to niedaleko, ale jak się okazało to było 3 km nie łatwej drogi, bo albo z górki albo pod górkę. Jakieś przygody muszą być. Fidżi już tyłkiem zarzucała idąc, a ja sobie stopy obtarłam. Tylko po drodze też fajnie było widać z daleka miasto.
W sumie to szliśmy coś koło 40 minut. Jednak gdy tylko doszlismy już do miasta od razu stwierdzilismy, że wracając taksówka koniecznie, bo inaczej to nie dojdziemy i nam prom odpłynie... Skierowalismy się w strone starej części miasta. Tam na schodach krótki postój, bo nogi zmęczone od chodzenia.
Gdy weszliśmy schodami na górę i przeszliśmy przez basztę Veliki Revelin naszym oczom ukazały się piękne wąskie uliczki, prawie każda przechodząca w schody na dół. Bardzo nam sie tam od razu spodobało. Również zaraz przy wejściu znajduje się kościół św. Michała. Potem skierowaliśmy się w stronę placu Katedralnego, gdzie znajduje się katedra Św. Marka.
Obok katedry znajduje się bardzo ładny i malutki pałac biskupi. Na zmiane zwiedzalismy katedrę, no bo pies nie może wejść do środka. Potem wszyscy skierowalismy się w stronę domu Marco Polo. Minelismy po drodze kolejny kościółek - św. Piotra tym razem.
Bardzo trudno było znaleźć dom Marco Polo, bo jeszcze nie było ani żadnej tablicy wystawionej, jak również było wszystko zamknięte. Ale ponieważ Ania już tu była to jakoś udało jej sie pokazać nam gdzie to sie ów awanturnik urodził. Gdy już napatrzylismy sie to zeszliśmy uliczką w dół i poszliśmy szukać jakieś restauracyjuki na późny obiad, bo powoli zaczynaliśmy być głodni. Po drodze minęlismy mały skwerek z taka dużą liczbą wylegujących sie kotów, że musielismy to uwiecznić na zdjęciach. Doszliśmy w końcu do bramy Morskiej i pięknych schodów obok niej, gdzie znajdowała się otwarta restauracja.
Tam wszyscy szczęśliwi usiedli, pies od razu poszedł spać i czekalismy na nasze jedzenie. Gdy wreszcie dostalismy jeść to śmiechu było co nie miara. Andrzej zamówił sobie "black risotto" i każdemu nie bardzo podobał się kolor tej potrawy jak i wygląd... Na szczęście gdy juz każdy miał swoje jedzenie jakoś zapomnielismy o czarnej papce Andrzeja.
Po jedzonku krótki odpoczynek, kawka i dalej w drogę. Idąc tak znaleźliśmy się na placu, gdzie znów było pełno kotów. Bacznie obserwowały co robi Fidżi i tylko główki kotków przemieszczały się za psem. Fajnie to wyglądało. Doszlismy uliczkami najpierw w górę potem w dół i znaleźliśmy się przy baszcie Zakerjan i armatach.
Piraci z Korculi:
Po chwili odpoczynku udaliśmy się uliczkami na nowszą część miasta. Uliczki też były wąskie i prowadziły do góry. Fajnie było widać dachy domów nowej i starej części Korculi. Potem już spacerkiem zeszliśmy w dół, udaliśmy sie na lody i po chwili odpoczynku trzeba było wracać, żeby zdążyć na prom.
Znależliśmy taksówkę, która chętnie zabrała nas z psem i całkiem szybko dojechalismy do portu. A wcześniej tyle czasu nam to zajęło.... Mieliśmy jeszcze czas, aby sobie posiedzieć na trawce i napawać sie pięknymi widokami oraz nadpływającym naszym statkiem.
Na promie usiedliśmy na samym dole, tylko w międzyczasie Ania z chłopakami wyszli porobić zdjęcia zachodzącego powoli słońca. Po jakiś 20 minutach byliśmy już spowrotem w Orebicu. Z promu widzieliśmy, że nasze auto stoi, więc wiedzieliśmy, że mamy czym wracać do domu.
Po opuszczeniu promu udaliśmy sie raz jeszcze na krótki spacerek po mieście.
Udaliśmy sie do kościółka na wzgórzu i tam mój małżonek koniecznie chciał zerwać mandarynkę z drzewa. Udało mu się to po ciezkim wyciągnięciu reki, ale mandarynka zaczęła turlać sie w dół. Złapał ja i wszyscy razem poszliśmy sobie jeszcze na krótki spacer po mieście. Gdy doszlismy kawałek dalej niż przed Korculą wszyscy ustawili się w rzędzie i podziwiali z daleka wyspe Korcula. W pewnym momencie pytam sie mojego męża: Kochanie, a gdzie masz plecak???? No bo wszyscy mieli cos na plecach, a mój małżonek beztrosko na luzaka bez niczego. Na to on - panika! O rany, gdzie został pleack - prom czy Korcula czy co??? Każdy sie pyta: a gdzie masz kluczyki do auta? No w pleacku.... ALe mamy zapasowe. A gdzie??? No w plecaku.... Mówię do męża - mandarynka. I w te pędy leci pod kościółek sprawdzić czy tam plecaka nie zostawił. My poszliśmy w jego stronę i po paru minutach widzimy uradowanego Michasia z plecakiem w reku. A w środku - kamera, dwie pary kluczyków od auta, dokumenty, itp. Od tamtego dnia zapasowe kluczyki miałam juz ja. Śmiechu było co nie miara....
Uradowni posiadaniem kluczyków od samochodu skierowalismy sie na parking i po chwili wracalismy już w stronę Zivogosce. Droga była pusta, nie było żadnych problemów, policji pod mostem również nie było, więc na spokojnie dojechalismy do domu. Po drodze jedynie zabierami Suzi z hotelu w Drveniku, gdzie dojechała wraz ze swoją grupą. Chwila pogawędki przed domem i wszyscy zmęczeni zwiedzaniem w dniu dzisiejszym grzecznie poszliśmy spać.