napisał(a) erde » 23.06.2013 20:37
Sobota 22-go czerwca 2013 roku. Dziś całodniowa wycieczka statkiem. Cel to Park Narodowy Kornati. Z wielu propozycji wybrałem rejs statkiem Plava Laguna. Cena 300 kun od osoby. Plan wycieczki zakładał dopłynięcie do jednej z wysp archipelagu i obiad na lądzie, a nie na statku, jak u konkurencji. Statek wypływa o godzinie 8,00 z mariny w Borik. Po 10-15 minutach miała zawitać przy molo Riva przy promenadzie w okolicach organów. Wydawało się, że jest już tak dużo pasażerów, że zaraz zatonie, ale nie było aż tak źle. Po załadowaniu kolejnych pasażerów w Bibinje ruszyliśmy w kierunku przesmyku między wyspami Ugljan i Paszman. Przepłynęliśmy pod łączącym je mostem i znaleźliśmy się wśród wysepek. Park to, wg oficjalnych źródeł, 89 wysp (niektórzy mówią, że aż 150), które zamieszkuje na stałe 7 rodzin (wszyscy na wyspie Kornat, od której nazwa parku i archipelagu). Jedną z tych rodzin właśnie płynęliśmy w rejs - Kapitan statku z córkami. Było jeszcze dwóch facetów. Jeden wyglądał na zięcia, ale wg wielu, zięć to nie rodzina, a drugi, robiący za bosmana, na siłę najemną. Pani opowiadała o wysepkach po chorwacku, niemiecku i angielsku, ale nazw wysepek i tak nikt nie spamiętał. Na samym początku wycieczki, po przywitaniu uczestników, podano napoje i ciasteczka oraz częstowano domowego wyrobu rakiją. Do wypicia było jej aż litr, ale jakoś dziwnie prawie nikt nie chciał. Była jedna dwuosobowa grupka, która chwilkę przytrzymała przy sobie miłą gospodynię, aby nie było jej przykro, bo minę miała baaardzo zdziwioną. Jedną butelkę schowała, a drugą ledwie napoczętą postawiła koło soków. Temperatura była widocznie dość wysoka, bo do pierwszego postoju wszystko z butelki wyparowało. Niemożliwe aby wypili to smakosze, bo atmosfera na statku była cały czas wzorowa, a naszych nie było słychać. Naprawdę super. Stateczek na chwilę zatrzymał się na początku wyspy Kurnat, jak mówiła córka kapitana, w zatoczce przy ich domu. Woda niebieska, czysta, marzenie. Tylko chlup. Ale niezwłocznie po pozostawieniu produktów na nasz obiad i niezbędnego zaplecza do jego przygotowania (starsza z córek z męskim pomocnikiem), ruszyliśmy dalej. Dopłynęliśmy do otwartego morza, skąd do Włoch już tylko 110 km. Morze atakuje nieustannie wysepki żłobiąc w nich najróżniejsze figury. Zaczęło fajnie wiać i nieźle bujać, mocząc niektórych ku uciesze suchych. Ostatnie wysepki, to swojsko brzmiące Borovnik i Balun oraz Mana, przy brzegu której zacumowaliśmy. Pani dala nam czas do 13,15, więc prawie dwie godziny i zaproponowała kąpiel w zatoczce oraz, dla odważnych, skoki wprost do morza .... z 18 metrów. Dotarliśmy na miejsce idąc po księżycowych skałach. Jako pierwszy skoczył nasz rodak. Przyznał, że po skoku, zabolały go plecy, ale na szczęście w tej części, gdzie zmieniają nazwę na mniej szlachetną. Po nim skoczył Rosjanin i Francuz, który dla "bezpieczeństwa" zszedł, prawie spadając, o jeden metr niżej. W zatoczce było czarno od jeżowców i woda, wg relacji skoczków, zimna, więc pozostałem przy podziwianiu odważnych. Na szczycie wyspy widać było ruiny dawnych budowli. Okazało się, że to pozostałości po filmie o Winnetou. Wracamy na statek i płyniemy do domu kapitana. W cieniu dzikiego wina zasiadamy przy stołach i słysząc przez cały czas cykady raczymy się chłodnym białym wytrawnym winem. Jest delikatne, prawie jak półwytrawne, doskonałe do ryby. Kto chciał mógł dostać dokładkę. Oprócz ryby podano kotlety i surówkę z kapusty i pomidorów, które smakują tu jak nigdzie. Po jedzeniu czas wolny i możliwość dobrowolnego wsparcia drugiego biznesu - knajpki u sąsiada. Kawa za 10 kun, ale pycha. Cukier i mleko "gratis". No i kąpiel w niebieskiej wodzie z dnem bez kamieni i jeżowców. Najedzeni i zrelaksowani wracamy na statek. Czas wracać. Było bardzo pięknie.