napisał(a) AndrzejJ. » 09.12.2005 18:48
W dniu, w którym rozpoczęła się kolejna wojna w historii tej planety, ulice Europy spowiła dziwna, metafizyczna cisza. Europa wie, co znaczy wojna. Jeszcze tak niedawno była świadkiem innej wojny – Wojny Bałkańskiej. Ślady po niej są nadal obecne: to puste miejsce przy rodzinnym stole, to kolorowa fotografia ciągle przesłonięta czarną wstążką żałobną, to groby, na których codziennie pojawiają się świeże kwiaty. Odwiedziłam te miejsca latem 2002 roku. Miejsca, w których innego lata – lata roku 1995 – dzieliłam wspólne życie mieszkańców Bośni i Slawonii. Życie w koszmarach wojny.
Wspomnienie 1 - Sneżka
Slawonia, serbska enklawa w Chorwacji. Kiedyś - podczas bratobójczej wojny w byłej Jugosławii - oblegana przez wszystkie walczące strony. Dzisiaj jest tam spokój. Można powiedzieć: dziwny, milczący spokój. O wojnie się nie mówi, ale przychodzą takie chwile, najczęściej wieczorem, kiedy odwiedza się znajomych i razem wspomina tamte dni. Szczególnie teraz, kiedy coraz głosniejsze zdają się być pomruki wojny w Zatoce Perskiej. Półwysep Bałkański, tradycyjnie już, to nadal beczka pełna prochu, gdzie wojny i niepokoje nigdy nie mają swojego końca. Zawsze wystarczyła tam tylko jedna iskra...
Sneżka, 33-letnia Serbka, przyjechała do Osijeku przed 10 laty z Belgradu. Była studentką filozofii, kiedy postanowiła porzucić wszystko to, co ją dotychczas otaczało i wyjechać stąd jak najdalej. Spakowała plecak, wzięła trochę ubrania, kosmetyki oraz ulubioną książkę baronowej Blixen „Out of Africa”. Czuła, że musi stąd uciekać. Tylko gdzie? Wybrała więc ojczyznę pisarki. Kierunek Dania.
Sneżka nie miała już czego szukać w domu. Jej chłopak Miroslav - młody prawosławny duchowny - zaczął mówić rzeczy, które nigdy przedtem od niego nie usłyszała. Mówił o Wielkiej Serbii, o świętym narodzie wybranym przez Boga.
Duch wojny ogarnął całą rodzinę. Ojczym Sneżki przedarł się do Krajiny w Chorwacji, aby tam organizować serbską partyzantkę. Matka, wykształcona Bośniaczka, nigdy nie interesowała się religią, aż do czasu gdy jej rodzinny dom w Mostarze rozleciał się od wybuchu bomby. Wszyscy mieszkańcy kamienicy zostali zabici, w tym dziadkowie i ciotka Sneżki. Bombę zrzucili bośniaccy Chorwaci. Od momentu śmierci rodziców i siostry, matka Sneżki nie była już tą samą wesołą kobietą. Codziennie chodziła pod meczet, gdzie przysięgała Allachowi zemstę na niewiernych.
Spośród wszystkich najbliższych, najlepiej wyszedł ojciec Sneżki. Po prostu umarł trzy lata przed wojną w Jugosławii. Umarł spokojnie na zawał serca, nie cierpiąc i nie oglądając całej tej hańby. Był uczciwym komunistą i dobrym Jugosłowianinem - jak pisała o nim jedna z belgradzkich gazet. Sneżka bardzo kochała ojca i chyba po nim odziedziczyła totalny wstręt do wszelkich narodowych awantur.
Sneżka lubiła swoje studia. Miały one raczej pozytywny wpływ na jej widzenie świata i ludzi. Teraz nie miało to jednak najmniejszego znaczenia. Otoczenie przekształciło się w jakiś schizofreniczny, dziwny świat. Znała wielu Chorwatów. Myślała, że to tylko oni mają nacjonalistyczne zapędy. Nigdy nie posądziłaby o to swoich własnych rodaków.
Musiała wyjechać. Gdyby została, jej psychika po prostu by tego nie wytrzymała. Podróż miała raczej spokojną, chociaż nie ujechała zbyt daleko. Dość szybko zatrzymała ją węgierska straż graniczna. Miała i tak dużo szczęścia. Po spisaniu personaliów Węgrzy wysłali ją do obozu dla jugosłowiańskich uchodźców, gdzieś koło Pecsu.
W obozie było nawet znośnie. Często odwiedzał ich miejscowy kalwiński pastor. Był miły. Mówił trochę po rosyjsku więc jakoś mogli się porozumieć. Poświęcił jej sporo czasu. Rozmawiali o religii, filozofii i literaturze. Otworzył przed nią nowy świat. Nie wszystko jeszcze rozumiała. Pochodziła z niewierzącej rodziny, a ostatnie wyczyny religijne matki nie brała zbyt poważnie. Miała też negatywny stosunek do prawosławnej Cerkwi. Cerkiew zawsze była taka sama. Niezmienna od stuleci. Niereformowalna. Tak to przynajmniej wówczas, wiosną 1992 roku, rozumiała. Wszystko to było dla niej takie nowe, fascynujące i odkrywcze. Poprosiła wtedy o konwersję i tak została ewangeliczką.
Po rocznym pobycie na Węgrzech Sneżka postanowiła wracać. Ale nie do Serbii, tylko tam, na drugą stronę frontu. Nawet nie wie jakim cudem otrzymała w Budapeszcie chorwacką wizę. Między ich narodami trwała przecież regularna wojna i dla Serba nie było rzeczą bezpieczną oraz normalną, tak po prostu wyjechać na studia do Chorwacji. Dużo jej pomógł poznany w obozie pastor. To on skierował ją do Osijeku na studia w Ewangelickim Seminarium Teologicznym. Załatwił wszystkie formalności.
Dzisiaj jest już blisko ukończenia pracy doktorskiej. Pracuje na uczelni oraz poważnie myśli o ordynacji na pastora. Marzy, aby wrócić do domu, do Belgradu. Do mamy i Miroslavka. Ciągle o nim myśli i ma nadzieję, że się zmienił. Układa w myślach całe zdania o tym, co mu powie, co widziała i co przeżyła. Tylko jak będzie wyglądało ich małżeństwo? - Często pyta samą siebie. On - prawosławny kapłan i ona - pani pastor. Mówi, że jednak należy marzyć i wierzyć. Może jednak Miroslavek się zmienił. Wówczas razem mogliby zacząć ich małą, serbską reformację.
Wspomnienie 2 - Bananowy Radwanek
Radwanek był ładnym, siedmio- lub ośmioletnim chłopcem. Grzecznym i miłym. Miał niebieskie oczy i ciemne włosy. Trudno było powiedzieć kim był i skąd pochodził. Po prostu znalazł się.
W 1992 roku chorwaccy żołnierze napotkali Radwanka zwyczajnie maszerującego przez las, niedaleko granicy z Wojwodiną. Nie wiadomo było, jakiej jest narodowości, gdyż chłopiec pamiętał tylko swoje imię. Radwanek został oddany do sierocińca w Osijeku, a miejscowa biurokracja wpisała do jego karty: Narodowość - Jugosłowianin.
Wielką słabość do Radwanka czuli amerykańscy misjonarze i pracownicy organizacji humanitarnych. Oni do Radwanka, a Radwanek do ich bananów. To prawdopodobnie od hołubiących go Amerykanów nauczył się - całkiem nieźle - angielskiego. Amerykanom nikt nie potrafił wytłumaczyć, aby podczas pobytu w obozie i sierocińcu, nieco ograniczyli swój wilczy apetyt. Nie skutkowały żadne argumenty. Zawsze, kiedy nowa amerykańska grupa przekraczała bramy obozu lub sierocińca, jej członków zaczynał ogarniać głód. Wyciągali więc ze swoich plecaków banany, batony, ziemne orzeszki i puszki Coca-Coli. Wszystko to powoli przeżuwali i popijali zimną Colą, a wychudzone bośniackie dzieci tylko odprowadzały cichym wzrokiem każdy połknięty kęs i każdy ruch ich ust. Nikomu z nich nie przyszło do głowy, aby poczęstować kogokolwiek chociaż połową banana. Tylko jeden Radwanek, który zawsze coś od nich otrzymał. Nie stał nigdy biernie i nie przyglądał się, jak pozostałe dzieci, lecz zawsze był w ruchu. Było go dosłownie wszędzie: coś mówił, gestykulował, coś pokazywał, więc też przynosił do baraku całe kiście złotych bananów oraz tuziny batonów i puszek Coli. Radwan nie zatrzymywał jednak wszystkiego dla siebie. Potrafił się dzielić zdobyczą z innymi dziećmi.
W sierocińcu, jak i w całym obozie, trzymanie zwierząt było zabronione. Tylko Radwanek, jako jedyny, mógł mieć własnego psa. Pewnego razu przyjechała do obozu duża grupa prezbiterian z Ohio. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nawet Radwanek zajęty był swoim kundelkiem. Amerykanie, jak zwykle, zajadali swoje banany. Próbowali na dużym placu zebrać grupę dzieciaków, ale bez powodzenia. W końcu jeden z nich, prawie 2-metrowy młody pastor, stracił cierpliwość. Stanął na wysokim, metalowym koszu na śmieci i krzyknął doniosłym głosem, trzymając w ręce banana: - Czy wiecie kim ja jestem? - Zaskoczone dzieci wyraziły mową oczu, że nie mają pojęcia. Wówczas młody pastor wyjaśnił im to, krzycząc po raz wtóry: - I am a pastor from the United States of America. Do you know what the USA is? - Niestety nikt nie wiedział oprócz Radwanka, który dziarsko wszystkim wytłumaczył: - The United States of America are the Banana States. There are only bananas.
Po tym wyznaniu wszyscy zaczęli się śmiać: Amerykanie i Europejczycy, Bośniacy, Serbowie i Chorwaci. Tylko nasz bananowy pastor zrobił się czerwony i szybko zeskoczył na ziemię.
Dwa lata później Radwanka w Slawonii już nie było. W okresie świąt Bożego Narodzenia wybrał się ze swoim czworonożnym przyjacielem na spacer poza teren obozu i sierocińca. Piesek biegał około 100 metrów przed swoim panem. Nagle nastąpił potężny wybuch. Opowiadali mieszkańcy obozu, że zobaczyli w powietrzu górę ziemi zmieszaną z brudnym śniegiem. To musiała być serbska "przeciwczołgówka", na którą wbiegł biedny kundelek. Radwanowi nic się nie stało. Życie uratował mu własny pies, po którym nie został nawet ślad.
Po tym wydarzeniu z serbską miną chłopiec bardzo się zmienił. Stał się osowiały i małomówny. Zaczął unikać ludzi. Wkrótce został odesłany do specjalistycznego ośrodka psychiatrycznego dla dzieci z depresją wojenną w Rijece nad Adriatykiem.
Wspomnienie 3 - Pastor
Søren jest Norwegiem i emerytowanym pastorem luterańskim. Na swój zasłużony odpoczynek przeszedł w 1988 roku. W następnym roku owdowiał. Kupił małe mieszkanko w Oslo i czytał książki. Kiedy wybuchła wojna na Bałkanach z niedowierzaniem oglądał telewizyjne wiadomości. Nie mógł zrozumieć: jak to możliwe, że w środku Europy, prawie 50 lat po Auschwitz, ludzie mogą jeszcze tak zwyczajnie się zarzynać. Nie wytrzymał. Dzięki znajomemu profesorowi nawiązał kontakt z Ewangelickim Seminarium Teologicznym w Osijeku.
Nie zwlekał z kupnem biletu na rejsówkę Oslo - Zagrzeb - Oslo. W Zagrzebiu wynajął samochód i przyjechał do Slawonii, nadal okupowanej przez Serbów chorwackiej prowincji. Osijek, główne miasto regionu, pozostał niezdobyty: katolicki i chorwacki, ale koszty odniesionego zwycięstwa były olbrzymie. Zniszczone domy, ulice, wszędzie świeże groby. Na każdym kroku widać było okrucieństwo wojny.
Pastor szybko zorientował się, że wielu studentów znalazło schronienie właśnie na uczelni. Żal mu było tych młodych ludzi, którzy przybyli tutaj z różnych części Jugosławii, aby nagle, podczas trwających działań wojennych, studiować teologię. Prawie każdy z nich miał już jakąś wojenną przeszłość. Niektórzy z nich sądzili, że teologia udzieli im odpowiedzi na dręczące ich pytanie.
Miał jeszcze w pamięci widok wystraszonych ludzkich oczu, które widział, będąc małym chłopcem, gdy naziści ostrzeliwali jego rodzinne miasteczko. Wówczas wszyscy bez wyjątku: kobiety i mężczyźni, starcy i młodzież, chodzący do kościoła i nie - żarliwie modlili się ze swoich starych, luterskich kancjonałów. Tak samo teraz wyglądały twarze tych młodych Serbów, Chorwatów i uciekinierów z Bośni. To przerażenie wojną - znane wszędzie tam, gdzie człowiek strzela do drugiego, wpędza go do obozu i wysadza w powietrze - było dostrzegalne także tutaj, na uczelni.
Seren prowadził zajęcia z teologii pastoralnej, ale szybko, jako doświadczony luterański duszpasterz, znalazł sobie także inne zajęcie. Swój wolny czas spędzał w pobliskim obozie dla uchodźców bośniackich. Na początku, kilka razy w tygodniu, jeździł tam z Amerykanami, ale wszędobylscy przybysze zza oceanu zwyczajnie wyprowadzali go z równowagi.
Po kilku miesiącach pobytu w Osijeku wrócił do Oslo. Kupił porządnego Forda Transita i rozpoczął zbiórkę wszystkiego, co tylko mogłoby się przydać w obozie. Po kilku tygodniach, wypchanym samochodem, jechał z powrotem do Chorwacji. Jego transport był bardzo ubogi w porównaniu z tym co przywozili Amerykanie.
Takich tras Oslo - Osijek - Oslo Seren zrobił kilkanaście. Po każdym przyjeździe, całymi dniami siedział w obozie. Często zostawał tam nawet na noc. Spał wówczas w jednym z obozowych baraków, u którejś z zaprzyjaźnionych bośniackich rodzin. Był jednym z nich. Siedział z nimi, rozmawiał, przynosił wodę, gotował i sprzątał. Był ich pastorem. Pił z nimi niemieckie piwo, jadł holenderskie konserwy i kurzył amerykańskie papierosy. Szybko nauczył się podstaw chorwackiego. Nigdy, w przeciwieństwie do Amerykanów, nie głosił w obozie kazań. Ale dla mieszkańców obozu najważniejsze było to, że Seren był po prostu z nimi.
Gdy na początku ubiegłego roku, przyjechał do Osijeku i ryzykując życie przedzierał się przez zasypaną śniegiem Szwecję, Polskę, Czechy i Węgry, na miejscu zastał niemiłą niespodziankę. Na kredowym papierze, wypisane laserową drukarką, otrzymał decyzję od władz obozowych: Serenowi K., obywatelowi Królestwa Norwegii, zabrania się wstępu na teren obozu w Gasenici. Decyzja ta została podjęta z powodu rozpowszechniania przez wyżej wymienionego treści religijnych sprzecznych z przekonaniami mieszkańców obozu, którzy w większości są wyznania muzułmańskiego.
Seren powrócił do Norwegii. Mieszkańcy obozu stracili wypróbowanego przyjaciela. Ale życie tam, na mocy decyzji władz obozowych, musiało szybko wrócić do swego zwyczajnego rytmu. Są banany, amerykańscy misjonarze, nędza, brud i totalny brak nadziei na lepsze jutro.
Osijek - niepokorne miasto
Wszystko wskazuje na to, że wojna w krajach byłej Jugosławii rzeczywiście już się skończyła. Regularne armie rozpoczęły stopniową demobilizację, a z rejonów najbardziej zapalnych wyjechały kontyngenty wojsk NATO. Pokój jednak nie całkiem zagościł w ludzkich sercach. Prawie każda rodzina poniosła straty, trudno więc przebaczyć, pogodzić się z utratą najbliższych oraz całego dobytku.
Co zostało po tej wojnie? Tysiące świeżych mogił, zrujnowane miasta i wsie oraz wiele żalu, łez i cierpienia. Niektóre miejscowości ucierpiały w sposób szczególny. Wśród nich Osijek - niezdobyte chorwackie miasto.
Na murach ciągle jeszcze można odczytać stare napisy i hasła z czasów wojny. Kiedyś zagrzewały do boju, teraz szpecą białymi napisami: - Osijek - nepokoreni grad! Osijek nikada neće biti Ocek! (Ocek w jęz. serbskim oznacza Osijek). Tylko czy było warto?
Osijek, pamiętające jeszcze czasy rzymskie, zamieszkiwali ludzie różnych narodowości. Teraz też tu mieszkają. Tyle, że chorzy, nędzni, obdarci ze wszystkiego. A było to tak pogodne miasto. Czy jego mieszkańcy będą kiedyś w stanie zacząć żyć tu normalnie? Jak tu cicho po wojnie.
Osjecani su...
Osjecani su gradani Osijeka
Jer, tu su, gradani Osijeka
Jer, tu su, i takwi ce ostati
Jer, Osijek je NEPOKORENI GRAD
(wiersz nieznanego autora)