Mgła gęstymi firanami ściele się po okolicy, gdy dojeżdżamy do zupełnie pustego i cichego przejścia granicznego. Robi to naprawdę ponure wrażenie. Przejeżdżamy przez nie lekko stremowani, by po chwili być już na Słowacji. Sięgam do wydruku trasy i analizuję nasze położenie na dużej mapie. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale mijają nas już pierwsze samochody na słowackich tablicach. Po kilkunastu minutach jazdy dojeżdżamy do pierwszego rozjazdu i szybko trzeźwiejemy z naszego rozanielenia. Już byśmy popełnili błąd! Mobilizuje nas to do zwiększenia czujności. Na razie uspokojeni, choć maksymalnie skupieni, jedziemy dalej. Droga prowadzi wśród pól słonecznikowych. Raz po raz wśród nocy, na tym płaskim terenie pojawiają się strome i wysokie pagórki, chaotycznie rozrzucone po okolicy. W miarę posuwania się wgłąb Słowacji dojeżdżamy do większych miasteczek. Dzień powoli budzi się do życia, dnieje a nasze głowy energetycznie rozbudza Coldplay.
Jeszcze tylko kilka kilometrów i przed nami Preszow. Rozkładam na kolanach wydruk skrzyżowań i powolutku suniemy prze spokojne jeszcze miasto, starając się wypatrywać nazwy ulic. Zgodnie z sugestiami zawartymi na forum, kierujemy się na nie płatny, omijający autostradę, odcinek drogi 68. Okolica sprawia wrażenie wymarłej. O ile w mieście był już jakiś ruch, tak tu w mijanych miejscowościach, w ogóle. Jadąc drogą nr 68 zgrabnie wpadamy do Koszyc, wypatrując znaków prowadzących do granicy. Koszyce, podobnie jak Preszow, robią wrażenie jedynie swoją brzydotą. Żółto pomalowane słupy i trakcje od szynobusów zdają się nie mieć końca. Wszystko to dodatkowo upstrzone jest jeszcze reklamami wszelakiej maści.
Po obraniu właściwego kierunku, szybko mijamy to miasto. Stres mi trochę opada, choć i tak najbardziej obawiam się Budapesztu. Niestety już wiem co to znaczy próbować dogadać się z Madziarem
Kiedy ja na samą myśl o Budapeszcie dostaję kolejną dawkę adrenaliny, moje Kochanie spokojnie jedzie sobie dalej.
Jak dobrze, że przynajmniej jedno z nas jest opanowane.
Granicę Sena/Tornyosnemeti z Węgrami przejeżdżamy w podobnej ciszy co Słowacką, ale jest trochę przyjaźniej. Pewnie dlatego, że jest już dzień.
Krajobraz Węgier nie różni się zasadniczo od miniętej już Słowacji. Ta sama długa, prosta droga pośród pól słoneczników i kukurydzy. Jedzie się niż zdecydowanie lepiej, bo nie jest dziurawa. Poza tym jest chyba trochę szersza.
Zgodnie z sugestią znawców tej trasy, wjeżdżamy na pierwszą napotkaną stację benzynową w celu zakupu winiety. Po zakupie tjże, bez zbędnej zwłoki kierujemy się w dalszą drogę.
Węgierskie drogi są o niebo lepsze od słowackich. Dobrze oznakowane i sunie się po nich jak po przysłowiowym stole. W porównaniu z pierwszym tygodniem naszego urlopu, w którym to pokonywaliśmy polski odcinek autostrady Kraków-Wrocław, to można napisać, że drogi na Węgrzech są luksusowe!
Podczas całej tej trasy słowacko-węgierskiej staramy się nie przekraczać dozwolonej prędkości a i tak mijają nas co chwilę "spid demony". Wygląda to tak: ledwo zrobi się miejsce i bierzemy się do wyprzedzania jakiegoś tira, od razu siada nam na zderzak jakiś narwaniec i pogania. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby się jechało słabiutkim autkiem...
Przeżyłam coś takiego kilka lat temu jadąc naszą sławną A4 wysłużonym Cinquecento. Na wyprzedzanie mogłam pozwolić sobie tylko w sytuacji, gdy daleko, daleko za mną nie było nikogo. Niestety przy mijaniu drugiego z kolei tira dojechał mi do zderzaka jakiś sportowy wóz i używając sygnału i świateł "zażądał" natychmiastowego przepuszczenia go. Wtedy, tylko dzięki przytomności kierowcy tira, który maksymalnie zwolnił wpuszczając mnie przed siebie, nie doszło do jakiejś tragedii, a z Cinquecenta rozpędzonego do 130 km/h posypały się prawie śrubki...
Tymczasem, wracając do obecnej wyprawy, dojeżdżamy do Budapesztu. Chwilę przed samym miastem jest zjazd na obwodnicę M0. Wpadamy w nią gładko i o ile na początku obwodnicy tablice informacyjne wszem i wobec oznajmiają, że to M0, tak po przejechaniu kilkuset metrów konsternacja... Jesteśmy jeszcze na obwodnicy, czy nie jesteśmy?!
Jedziemy jeszcze kawałek, co raz bardziej mając wrażenie, że zagłębiamy się w miasto.