Witam serdecznie,
Ponieważ czas sobotni, na dworze zimno i deszcz i nie bardzo jest ochota na spacer, może opowiem Wam kolejną z opowieści, które usłyszałem w Moim Miejscu w Chorwacji.
Tym razem opowieść dotyczy wcześniej rozpoczętego spaceru po Sibeniku. Więc może będzie dobrym sposobem na rozgrzewkę przed drugą częścią naszego spaceru.
Jeżeli ktoś ma ochotę posłuchać - zapraszam. Przepraszam, za niezbyt dobry styl i błędy. Piszę jednak z pamięci, a pamięć w moim wieku już sprawia pewne problemy.
P O S Z U K I W A N I E
Pierwszy - tak go nazywali, spojrzał w górę.
Nie było to jego prawdziwe imię. Tak już przywykł do niego, że w zasadzie, kiedy przez te nieznośne tygodnie, miesiące i lata bywał sam, w ten właśnie sposób zwracał się do siebie.
Wreszcie dotarł. Jakże znajome wydało mu się teraz to okno.
Przecież nie widział go tak długi okres czasu.
Ile to lat? Zastanawiał się przez chwilę. Osiem, dziewięć, prawie dziesięć. Dziesięć lat od kiedy wyszedł na chwilę. Ileż to zmieniło się w tym czasie w jego życiu.
Podróż, na którą mimowolnie skazał go los skazała jego na pokaźny szron na włosach i ogorzałą od słońca i wiatru twarz. Niegdyś gładkie dłonie z błękitna krwią jego rodu teraz miały kolor i fakturę mocno spieczonego chleba.
Ale takiego chleba tu w jego rodzinnym Sibeniku nie pieką. Chleb taki widział daleko w krajach, gdzie dane mu było dopłynąć. Pamiętał doskonale smak tego chleba. Ciężki i lekki jednocześnie, zapachem kuszący do oderwania kolejnych kęsów z popękanej, popruszonej pomiędzy spękaniami żytnią mąką. To w mieście z drewnianym żurawiem przy nabrzeżu posmakował pierwszy raz tego chleba.
Spoglądając w górę przypominał sobie.
W tych sekundach , kiedy wzrok omiatał prostokątny kształt okna, wyrastający z płaszczyzny elewacji, wrócił na chwilę do lat dzieciństwa.
Pierwszy ostry obraz jaki pamiętał i wiele razy w trakcie tej dziwnej podróży stawał mu przed oczami to widok nieodległej kaplicy.
Spoglądał zawsze na nią z lewej strony uliczki, mając ją po swojej prawej ręce.
Pamiętał, ale nawet bardziej zapadł mu w pamięci zapach ludzi śpieszących na poranną mszę i zapach samej kaplicy.
Zapach czasu, zamkniętego w kamiennych ścianach przetykanych promieniami słońca przemykającego przez różnokolorowe szkła wysoko zawieszonych okien zaopatrzonych w witraże.
Również droga, którą ci wszyscy ludzie, w odświętnych ubraniach szli. Niedzielna droga do kaplicy. Tak. Przypomniał sobie również schody.
Olbrzymie i niekończące się. Których tak bardzo nie lubił.
Zwłaszcza latem kiedy w gorącym powietrzu unosiły się dźwięki butów a pot spod obowiązkowej czapki szczypał go w czoło.
Te schody nigdy nie dawały mu spokoju.
Pamiętał również deszcze jesienne, które zanim doszedł do rodzinnej ławki w kaplicy, zawsze moczyły mu jego ulubione sukienne, podbite twardą skórą trzewiki z czerwoną kokardą powyżej rzemiennego paska.
Spoglądając w odblaski szkła w oknie uprzytomnił sobie, iż nic nie wie co się działo w Tym Czasie z jego ukochaną Babką.
Przywołał z zakamarków pamięci jej pomarszczoną twarz. Pełną zawsze zrozumienia dla jego niepokornego charakteru.
Podświadomie tęsknił do niej.
Pamiętał doskonale jej zawsze wszystko wybaczający skromny uśmiech i delikatne skinienia lekko pochylonej głowy, kiedy wołała go po imieniu.
Zawsze z niekłamaną ochotą biegł do niej. Niosąc w szmacianym zawiniątku ciasto od matki.
Miał swoją drogę prowadzącą do niej. Uwielbiał ją.
Zawsze tkwiło w niej tyle tajemnic.
Chociaż znał każdy zakamarek w okolicy nigdy nie szedł inną.
Światło, padające pod różnymi katami, w zależności od pory roku tworzyło ostre krawędzie cieni spływających po narożnikach grubo ciosanych kamieni.
A zakamarki do których nie docierało bezpośrednio światło pokryte było odblaskami lub kontrrefleksami odbijających się i błądzących promieni.
Miał swoją drogę na której zawsze napotykał Dużą Bramę. Tak tajemniczą jak tylko mógł sobie wyobrazić.
Perfekcyjnie wyrazisty kształt okien w kartach okiennic pamięć przywołała mu jakby na rozkaz.
Nie nigdy nie wypadło mu to z pamięci.
Okna, okiennice i blaski światła nad nimi.
Kiedy wchodził w tą uliczkę zawsze z lękiem zerkał na wiszącą po lewej stronie, niebotycznie wysoko, kroplowatą lampę.
Blinki światła nad oknami jednak nie pochodziły od niej.
Miał wrażenie, że to światło jest tam zawsze. Niezależnie czy lampa paliła się czy też nie.
Ale przecież ona nigdy się nie paliła.
Skąd więc u diabła brało się to światło nad oknami - pomyślał.
To było światło jego Dobrego Ducha.
Ono towarzyszyło mu w jego podróży w krainę Zen.
Tak musiał tu wrócić aby to zrozumieć.
Teraz wiedział dlaczego musiał tu wrócić.
Dlaczego podczas ostatniego etapu jego Podróży czuł, że czegoś mu brakuje.
Czuł, że to Coś jest właśnie Tutaj.
Wracając do rodzinnych stron nie wiedział tego, ale podświadomość mówiła mu, że znajdzie to Coś.
Światło, teraz wszystko stało się krystalicznie czyste.
Przebył i przeżył tyle, że mógłby tym obdzielić przynajmniej pół miasta po to aby zrozumieć co jest dla niego najistotniejsze.
Stracił prawie dziesięć lat.
Nie, zyskał poczucie wieczności i wewnętrznego spokoju.
Cóż to jest w stosunku do tych głupich dziesięciu lat.
Wyobraźnia obróciła jego jaźń o pół obrotu, spojrzał za siebie.
Tunel, którego początek był porażająco ciemny w miarę jak dochodził do jego stóp otwierał się światłem.
Już wiedział, że to jest światło dla niego. To jest światło, które potrzebował aby odnaleźć siebie.
Teraz mógł już spokojnie spojrzeć na siebie, na swoje wewnętrzne ja.
Był siebie pewien.
Nie wiedział jednak czy Ona jeszcze ma dla niego tyle uczucia co przed dziesięcioma laty.
Skierował ponownie wzrok na okno.
Zawahał się, jednak zapukał.
Ten dźwięk.
Jakże znajomy, nic się nie zmienił. Suchy i twardy jednocześnie odbijał się lekkim echem po ciemnej klatce schodowej. Znał doskonale to echo.
Kiedy strome i kręte schody były barierą nie do pokonania dla małych dziecięcych stóp, nawet bał się go. Był to strach a jednocześnie ekscytacja.
Zawsze wtedy zadawał sobie pytanie do kogo należy ten mroczny stukot obcasów po skrzypiących schodach.
Stojąc pod starymi dębowymi drzwiami zawieszonymi tuż nad wyszlifowanym kamiennym brukiem na kutych zawiasach nadsłuchiwał z niecierpliwością.
Chwila, która trwała prawie wieczność, zakołysała jego silnym ciałem.
Poczuł mrowienie ramion i drżenie obutych w rzemienne sandały stóp.
Usłyszał charakterystyczny stukot damskich butów.
Tak to jej kroki. To Ona.
Zasuwa w drzwiach drgnęła wydając dziwny, nerwowy trzask...
Pozdrawiam
Tomek