Chorwacja po raz drugi - czyli tam i z powrotem ad 2007
Nasze relacje z wyjazdów do Chorwacji. Chcesz poczytać, jak inni spędzili urlop w Chorwacji? Zaglądnij tutaj! [Nie ma tutaj miejsca na reklamy. Molim, ovdje nije mjesto za reklame. Please do not advertise.]
Tegoroczny wyjazd z założenia miał być jednym wielkim zwiedzaniem. Plan ten załamał się już na samym początku, bo przez pierwsze trzy dni nie pojechaliśmy nigdzie. Później jednak wzięliśmy się do roboty...
Celem pierwszej wycieczki (co ustalone zostało jeszcze zimą - była Korcula (na tej wycieczce ustaliliśmy również ogólny zarys przyszłorocznej wyprawy, ale o tym przy innej okazji).
A więc wcześnie rano wyjeżdżamy z kampu i jedziemy do Orebica, tam czeka na nas prom. Droga minęła dość szybko - na miejscu zostawiamy auto na prywatnym parkingu i słusznie - przy samym porcie nie ma szans na wolne miejsce. Temperatura chyba coś około 40 stopni... Spacerkiem dochodzimy do portu i wsiadamy na stateczek - cena za bilet 12 kun od osoby - w jedną i w drugą stronę. Podróż na Korculę zajęła nam może 15 minut. Bez przygód, za to z pięknym widokiem.
O Korculi można by pisać długo i namiętnie... ale od tego są przewodniki Co najważniejsze - Korcula zwana jest "małym Dubrownikiem" - i jak się okazuje jest w tym dużo prawdy. Średniowieczne fortyfikacje z basztami robią ogromne wrażenie - szczególnie w zestawieniu z nowoczesnymi łódkami czy innymi statkami
Korcula to jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast w Chorwacji. Tutaj podobno urodził się znany i lubiany awanturnik Marko Polo - piszę "podobno" bo spotkałem się też gdzieś z zapisem, że gość na Korculi nawet nie był a pochodził z Wenecji... W każdym razie awanturnik dobrze służy Korculi do dziś - miałem wrażenie, że co drugi hotel, knajpa i restauracja noszą jego imię... Do tego pizza a'la Marco Polo, kawa, lody... brakowało markopolowskich oscypków
Zwiedzanie miasta zaczynamy od... szukania sklepu. Na stałym lądzie nic nie kupiliśmy do picia i jedzenia, bo po co nosić. No i zaczęło się szukanie w tłumie ludzi. Żadnego spożywczaka, za to na każdym rogu bankomat. W końcu znaleźliśmy Konzum Po zrobieniu zakupów i schłodzeniu się w klimatyzowanym sklepie - ruszamy.
Marsz zaczęliśmy od zrobienia kółka wokół murów. Później pokręciliśmy się w środku - po wąskich uliczkach, aby ostatecznie wejść na świeżo wyremontowaną wieżę (koszt - nie pamiętam ile - ale wiem, że było to stosunkowo dużo) No, ale widoczki....
Włóczyliśmy się po miasteczku długo podziwiając naprawdę piękne, średniowieczne elewacje domów. Do tego płaskorzeźby, wąskie uliczki i... armaty
Największym plusem Chorwacji jest chyba to, że podczas zwiedzania można w każdej wskoczyć do ciepłej wody. Tak też zrobiliśmy - wystarczy zejść z murów na skalistą plażę i już. Potem oczywiście kawa - w takiej scenerii.
Na Korculi spotkała nas jeszcze jedna fajna historia. Podczas chodzenia po miasteczku zaczepił mnie sprzedawca jakiś pierdułek. Próbował zagadać o pogodę, że gorąco, że coś tam, ale faktycznie chodziło mu o moją koszulkę (made by Bruno z Marko. Był wielce zdziwiony, że w Polsce ktoś zna MPT, a jak usłyszał, że ludzie jeżdżą też na jego koncerty... nie uwierzył
Z Korculi wyjechaliśmy późnym popołudniem po drodze wjechaliśmy jeszcze na górę - kierunek na Podgorje. Punkt widokowy tuż obok kościoła i cmentarza...
Do namiotu wracamy dość zmęczeni... był to chyba najbardziej gorący dzień podczas naszego pobytu. Następnego dnia jedziemy do Stonu.
"Europejski chiński mur" - tak nazywa się czasami to co pozostało w Stonie. Moim zdaniem na wyrost... ale po kolei.
Ston był kolejnym obowiązkowym punktem naszej wyprawy. Wyjeżdżamy przed południem pełni optymizmu, bo lubimy łazić po ruinach zamkach - w Polsce zawsze i wszędzie zatrzymujemy się, gdy widać jakiekolwiek ruiny
Skoro coś nazywa się europejskim chińskim murem, a chiński mur widać z kosmosu spodziewałem się czegoś - co zobaczenie zajmie mi pół dnia... Niestety trochę się rozczarowałem... Owszem mury są, ale zaledwie kilkaset metrów... reszta w remoncie po trzęsieniu ziemi.
To co widać na zdjęciu... to właściwie wszystko. Spacerek maksymalnie 20 minut. No, ale z racji, że budowla nie powaliła z nóg, była okazja co nieco poczytać. Twierdza powstała w średniowieczu. Miejsce wybrano nieprzypadkowo - dokładnie tutaj jest przesmyk łączący ląd stały z pozostałą częścią półwyspu. Dodatkowo twierdza chroniła solanki, które działają do dziś... Chociaż jedyną osobą, która tam pracowała była dziewczyna od biletów
Kupujemy bilety i wchodzimy na mury. Magda zachwycona, no i mi też powoli poprawia się humor. Powiem szczerze, że trochę wdrapywania było, ale bez większych problemów.
Warto dodać, że całość budowli jest remontowana i w przyszłości mury mają mieć w sumie około 2 kilometrów. Wtedy będzie to coś Po zejściu okazuje się, że można zwiedzić zabytkowe solanki. Kupujemy bileciki i wchodzimy. Sól faktycznie słona, szyny przeżarte przez rdzę... Fajnie.
Co do ostryg... Owszem widzieliśmy hodowlę tych stworów... ale do ich miłośników jeszcze nie należymy, więc o kulinarnych sprawach pisał nie będę
I jedna rada - Ston można zobaczyć w godzinę i nie ma sensu przeznaczać na to całego dnia... Szkoda czasu - mnie te ruiny nie zachwyciły(może dlatego, że kiedyś widziałem Chocim i Kamienic Podolski?)
W drodze powrotnej jedziemy jeszcze do miejscowości Trstenik. Stamtąd planujemy następnego dnia wypłynąć na Mljet. Zasięgamy języka - faktycznie kursują łódeczki. Jedna mała, druga duża.
Powiem tylko tyle - wyprawę na Mljet zapamiętam bardzo długo... Na Mljet płynęliśmy niecałą godzinę - z wyspy około 2 godzin... Kluczowy okazał się wybór pomiędzy małą a dużą łódką... Było ciekawie... Tak wyglądał Jadran podczas powrotu:
Szopisko napisał(a):Dokończenie relacji jest moim styczniowym priorytetem.... Dam radę
WIEM, ŻE DASZ RADĘ I MYŚLĘ, ŻE NIEWIELU JEST TU TAKICH, KTÓRZY CIĘ ROZUMIEJĄ LEPIEJ NIŻ JA! :lol:
shtriga napisał(a):Trudności subiektywne
A tak na serio... To jak do końca roku nie skończę, to możecie mnie publicznie wykopać z forum i dokonać potem jakiejś egzekucji z okazji Nowego Roku
No i wieści z 31 grudnia 2007
shtriga napisał(a):FINISZUJEMY...
(...)
KONIEC!!!
PS. Jak mi się coś jeszcze przypomni to dopiszę. Póki co nerwowo spoglądam na zegarek Trzeba się do balu przygotować
Dziękuję Wam za wytrwałość i cierpliwość Wiem, że ta opowieść nie wnosi w Wasze życie jakiejś cennej wiedzy, ale fajnie było się razem z Wami zabawić Dzięki ogromne!!! I do zaś. A teraz w spokoju będę czytać wszystkie pozostałe relacje
Skończyłem opowieść na Stonie i na murze, który na kolana nie powalał. Inaczej miało być z wycieczkę na Mljet... i jak się okazało było tak jak miało być
Mljet to wyspa, której część stanowi Park Narodowy. Co najciekawsze na tej wyspie jest słone jezioro, a na nim... wyspa i klasztor. Z tego co wyczytaliśmy jezioro powstało dzięki przypływom i odpływom. Żeby było jeszcze ciekawiej, to jeziora są dwa małe i duże - połączone kanałem.
Tyle wstępu....
Wyruszyliśmy z naszego pola namiotowego dość wcześnie jak na wakacyjną porę, bo wiedzieliśmy, że stateczek odpływa o 9.00 z Trstenika. Byliśmy tam na chwilę dzień wcześniej (wracając ze Stonu) i zbadaliśmy co i jak. Przyjechaliśmy na miejsce kilka minut przed 9.00 i okazało się, że są dwie łódki do wyboru. A właściwie jest łódka i łódeczka Łódka nazywała się Vala, a łódeczka Kaca (czy jakoś tak). Znalazłem fotkę w internecie
Gdy podeszliśmy do brzegu byliśmy świadkiem i jednocześnie na własnej skórze odczuliśmy na czym polega marketing bezpośredni. Otóż Pan z małej łódki - nie zapytał dokąd chcemy płynąć, ile chcemy biletów, czy wogóle chcemy płynąć - wręczył mi dwa wypisane kwity i zaprosił na pokład... tzn. na pokładzik Jednocześnie na większą łódkę zaokrętowała się niemiecka familia - jakieś 15 osób, w wersji głośnej. Trudny wybór...
Coś mnie jednak tknęło i grzecznie podziękowałem Panu z Kacy (co jednak nie było takie proste) i ostatecznie wybraliśmy Valę... Na początku płynęło się spokojnie, żeby nie powiedzieć nudno... Gdy jednak wypłynęliśmy na otwarte morze zaczęło nieźle bujać, nasi niemieccy towarzysze podróży zeszli nawet z dachu (!!), gdzie mimo próśb kapitana usiedli Płynęliśmy tak około godziny, licząc ile razy każdy z naszych towarzyszy podróży zmieniał miejsce Pełen spokój zachowywał drugi oficer - czytając przez całą drogę gazetę. (dodam jeszcze, że za kurs w jedną i w drugą stronę zapłaciliśmy 80 kun za osobę - tyle samo kosztował rejs łódeczką)
W końcu wylądowaliśmy na Mljecie... tylko nie wiedzieliśmy gdzie - czy w Polace, czy może w Pomenie.... Okazało się, że w Pomenie. Uzupełniliśmy zapasy wody i ruszyliśmy przed siebie - zgodnie ze znakami. Kierowaliśmy się nad jezioro, aby tam złapać prom na wyspę. Po drodze, uderzyły nas dwie rzeczy - przede wszystkim fakt, że wszystko wokół było strasznie zielone i, że tej zielenizny było tak dużo! Zupełne nie przypominało to surowego przecież Peljesaca. Druga rzecz - to cykady. Gdy przechodziliśmy wąską ścieżką przez las (właśnie - przez las!!) to hałas był momentami nie do zniesienia. Doszliśmy w końcu do jeziora....
Kupiliśmy bilety do parku, które jednocześnie są biletami na prom. Cena - 90 kun od osoby...
Złapaliśmy prom - bez problemów, bo kursują chyba co pół godziny - a jak potrzeba to non stop. Dopłynęliśmy na wysepkę, po drodze podziwiając zieleniznę i przede wszystkim turkusową wodę...
Na wysepce zaczęliśmy od... jedzenia. Jedyna restauracja na wyspie, więc ceny mówiąc szczerze jak na Batorym. Ale cóż - jeść trzeba... Przy okazji okazało się, że kelner jest kibicem "Lesia " - czyli Lecha Poznań Restauracja zresztą bardzo klimatyczna.
Z pełnymi brzuchami obeszliśmy wyspę dookoła... chyba z dwa razy. Na jej środku stoi klasztor, który przez lata był zamknięty i dopiero od niedawna jest odrestaurowywany. Działa tam oczywiście jakiś zakon, ale nie pamiętam jaki. W każdym razie stwierdziliśmy, że jeśli już być zakonnikiem - to koniecznie na Mljecie
Nie wspomniałem o pogodzie... Było piekielnie gorąco, na szczęście wszędzie pełno wody więc nie było problemu ze schłodzeniem się. Chociaż z drugiej strony trudno nazwać chłodzeniem kąpiel w tym jeziorze... W życiu nie kąpałem się w tak ciepłej wodzie... i przy okazji w tak słonej wodzie.
Niestety czas na wyspie szybko mijał. Prom do Trstenika mieliśmy o 17.00. Wracając zobaczyliśmy jeszcze wypożyczalnię znajomych samochodów
W tym czasie zaczęła zmieniać się pogoda. Nie zrobiło się chłodniej, ale powietrze momentalnie zrobiło się jakieś cięższe, pojawiły się czarne chmury, no i zaczęło wiać... Początkowo dość łagodnie, ale im dalej w morze tym gorzej... Po mniej więcej 20 minutach zaczęło wiać jak cholera, zaczął padać deszcz. Drugi oficer przestał czytać gazetę i przeniósł się do kapitana. My przenieśliśmy się pod daszek. Na wylocie została tylko ekipa z Niemiec, ale po jakimś czasie oni też zaczęli zbliżać się do zadaszonej części łodzi... Po drodze szukając WC i woreczków. Obyło się na szczęście bez niespodzianek
W każdym razie podróż na Mljet zajęła nam około godziny - w drugą stronę prawie dwie... Zastanawiałem się już w co włożyć dokumenty podczas wodowania, czy kamizelki leżące pod ławeczkami nie są przeterminowane i jak działają chorwackie służby ratunkowe. Najlepiej widać to na krótkim filmie, który nakręciłem
W końcu udało się dobić do brzegu. Niemieccy towarzysze ucałowali ziemię chorwacką. No, a my pojechaliśmy na pole namiotowe. Padać przestało więc mieliśmy nadzieję, że ten pogodowy wybryk to koniec pogodowych niespodzianek. Jak jak się okazało - na nadziejach się skończyło
PS. Kiedy ( i czy wogóle) dopłynęła ekipa z Kacy - nie zarejestrowaliśmy