Ta relacja będzie miała dwa wstępy. Pierwszy będzie teraźniejszy. Podróż nasza zaczęła się 2.09.2013. Skąd taka zwłoka w zamieszczeniu relacji? Napisana została przecież natychmiast po powrocie! Na gorąco. Jednak co wchodziłam na forum w celu zamieszczenia tekstu i dodania zdjęć ściskało mi się serduszko, że to już po. Tyle czasu spędziłam na forum przygotowując wyprawę. A teraz co wchodzę to staram się nie czytać nowych relacji, gdyż najzwyczajniej w świecie i po ludzku cierpię! Myślę sobie na wakacje w oczekiwaniu na następny wyjazd się do tego zabiorę. Ale przez cały dotychczasowy letni czas nie było wiadomo czy jedziemy gdziekolwiek w tym roku i bytność na forum pośród tylu pięknych historii wyrywała mi serducho. No ale od tygodnia jesteśmy w postanowieniu (wraz z mężem), że co by nie było jedziemy na wakacje. Najwyżej po powrocie zęby w ścianę. Rozumiecie, że teraz albo nigdy:)
Wstęp drugi-zaraz po powrocie. Połowa września 2013:
Jest godzina 9 rano. Leżę w wyrku, jeszcze coś tam mi się majaczy pod powiekami. Słyszę jak mąż się krząta, znosi wszystkie graty z auta. Boje się pomyśleć jak teraz wygląda nasz tzw salon. Skrzynki z ubraniami, namiot, śpiwory, koce, skrzynie z garami. Rany! Nie ja nie wychodzę dziś z sypialni. Tam jest apokalipsa! Zamykam oczy i widzę turkus wody i jakieś uliczki, kamieniczki z latarenką. Zaraz, zaraz ja tam byłam jeszcze dobę temu? Ja byłam w Chorwacji. Byłam tam i wróciłam? Juuuuuż?! Niemożliwe!
No ale od początku, bo przecież zaczęłam od końca, czyli od dziś 19.09. Po godzinie 1 w nocy po 17 godzinach podróży wylądowaliśmy w domku. Z okolic Sibenika do Zielonej Góry pokonaliśmy około 1400km. Ejże miało być od początku! Jeszcze nie. Jeszcze chwilka. Siedząc sobie w drugi dzień pobytu wpadłam na pomysł żeby zapisywać wszystko co się dzieje w tablecie. Opisywać każdy dzień w czasie rzeczywistym i tą opowieść zamieścić na forum. Tak trochę na żywo, a nie na żywo. Uzupełniłam więc opis podróży i pierwszej nocy i tak opisałam jeszcze ze dwa dni. A potem tablet się zbuntował i radośnie wrócił do ustawień fabrycznych i wszystko co zapisywałam poleciało w kosmos. Szkoda! Będzie więc relacja tradycyjna, czyli już po. Najfajniej jest móc umieszczać relację stamtąd. Nie dałoby rady. Dostęp do wi-fi był różny.
Może być i tak, że zanim ogarnę zdjęcia i zamieszczę relację dzień 19.09 odejdzie w odmęty przeszłości i zdania te staną się już nieaktualne:) muszę jak najszybciej i jak najwięcej napisać póki trzyma mnie podróżna adrenalina, póki jeszcze nie dotarło do mnie, że to już naprawdę po. Obawiam się, bowiem małej depresji.
No dosyć tych przydługich wstępów start!
A nie jeszcze nie start. Jeszcze tytułem wstępu chce Wam podziękować za wszystkie dobre rady jakie śledząc forum na kilka miesięcy przed podróżą wytargałam. Samo czytanie relacji innych sprawiało mi wielką przyjemność i osładzało oczekiwanie. W końcu nadszedł ten dzień. Nastał ten dzień kiedy wszystko dokonało. Zakupy zrobione, sprzęt namiotowy sprawdzony, gwoździe w torbie... JEDZIEMY!
PONIEDZIAŁEK 2.09
Wstaliśmy o 4.30 rano. Tak żeby spokojnie zjeść śniadanko, wypić kawkę. Słowem na luzaczku. Wszystkie graty już w autku czekały na nas. Cztery skrzynie z ubraniami, ręcznikami i butami. Do tego wielka skrzynia z garami, talerzykami, kubkami, oliwą, słoikami itp., itd. i mała skrzynka na rzeczy podstawowe, czyli wszystko to co na szybko trza mieć pod ręką. Nie wierzyłam, że się zmieścimy. A jednak po złożeniu foteli nasza foczka (Ford Focus) zapełniona po brzegi gotowa była do drogi.
Powiem Wam, że wybór daty na początek roku szkolnego był smakowity. Jest w tym jakaś ludzka złośliwość. W Trójce co chwilę była mowa o początku nowego roku szkolnego. Napływają listy rodziców i młodzieży, że oni nie chcą do szkoły.
Redaktorzy wspierają jak tylko się da. A my? A my zaczynamy urlop, my zaczynamy naszą wyprawę. Trochę nam jest szkoda tych wszystkich nieszczęśników bieżących do szkół. Tych dużych (nauczycieli) i tych małych ich uczniów, ale bez przesady. Złośliwie się też uśmiechamy pod noskiem mijając biało granatową brać zbierającą się pod szkołami, które mijamy. Aj aj aj jak mamy fajnie!
(Wtrącnik: łatwiej jest mi pisać w czasie teraźniejszym tą relację. Pozwolicie, że w tym właśnie czasie będzie ona czyniona. Szkoda, że faktycznie powinna być już pisana w czasie przeszłym, bowiem piszę ją w tej oto chwili już z własnej kanapy kilka godzin po powrocie....buuu)
Nie spieszymy się. Nie goni nas żaden termin. Nie mamy ustalonej daty powrotu. Nie musimy starać się dojechać jak najszybciej, bo dni uciekają. Słowem wolność! Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Prowadzi nas GPS i Krzysio H. jakże on nas prowadzi! Nie można mu zawierzać. Omija wszystkie główne drogi. Fan polskiej prowincji czy jak? W związku z tym z kraju wyjeżdżaliśmy prawie 5h to chyba rekord. Trasa Zielona Góra-Jakuszyce jest piękna, ale nie wtedy kiedy bardzo chce się już własny kraj opuścić! W końcu Czechy. Śniadanko gdzieś kawałek za granicą państwa.
Zimno i wieje. Brrr! Krążymy po Hararhovie i okolicznych miejscowościach, bo Krzysio ma problemy sam ze sobą chyba i nie może nas wyprowadzić na autostradę. Nic to jest dobrze. Słuchamy czeskiego radia rozczulając się językiem sąsiadów. Vondraczkowa śpiewa. Mówią też coś o Nohavicy. Mrrr. Nie doczekujemy się go więc włączamy sobie płytę. Jest błogo, jest pięknie! Już lecimy na autostradzie. Jedziemy, jedziemy i nagle się sprawna jazda kończy. Remont autostrady. Niby cztery pasy, ale stan nawierzchni nie pozwala na dobrą jazdę. A winieta zapłacona. Za co?
Jaromir nam podróż przez Czechy umila:)
https://www.youtube.com/watch?v=djROSjWqepc
No nic to nie mamy na to wpływu jedziemy dalej. Mijamy Pragę i Bratysławę (najchętniej bym w tych miastach się zatrzymała). Robi się coraz później. Już Węgry. Oczywiście słuchamy radia węgierskiego.
WIADOMOŚCI PO WĘGIERSKU
https://www.youtube.com/watch?v=eqS33BVmkeI&feature=youtu.be
No to jest odlot. Mijamy kolejne zjazdy do miast o nazwach nie do wypowiedzenia (w głowie przewija mi się ciągle skecz Mumio węgierski blues. Chodź Udzio!-kto widział ten rozumie mój stan rozbawienia).
Zamierzamy spać w drodze. Kolega męża polecił nam camping nad samym Balatonem w miejscowości Zamardi. Musimy więc zjechać z autostrady. Nadchodzi wczesna pora wieczorowa. Mapa pokazuje jakieś ogromne ilości km do przejechania. Robi się nerwowo i ciemnawo. Musimy dojechać do miejscowości Veszprem stamtąd mapy pokazują jeszcze jakieś 300km! Jakim cudem? Mi opadają ręce. Kontaktujemy się z owym kolegą, który wyjaśnia nam, że od Veszprem do campingu to już tylko kilkanaście kilometrów. Ufff jesteśmy więc już blisko. Jedziemy, jedziemy zmrok zapada. W końcu jest zjazd z Zamardi na Tihany prosto, prosto i jest nasz camping. Mija 13 godzina podróży.
No ale moi drodzy jakie to jest pole! Jest godzina po 20, ciemno i zimno niemożebnie. Na polu nie wiele jaśniej. Kilka namiotów i camperów. Rozbijamy się w blasku świateł z autka. Parcele super. Wydzielone niskimi krzaczkami. I to cały plus tego campingu. Idę siku. I już wiem, że każdorazowe moje siku będzie szybkim siku. Kabin wc dość dużo (dwa pawilony duże. Oddzielnie dla pań i panów. Wygląda nieźle). Nie bardzo brudne, ale wystarczy podnieść głowę by ujrzeć nad sobą (na szczęście wysoko po tą stromy strop) różnej maści pająki. Zasadniczo się ich nie boję aż tak bardzo, ale takich z dużymi dupami i nogami kilometrowymi to już jednak niekoniecznie. No i ich ilość. W życiu nie widziałam takiej ilości i tylu odmian tych stworzeń! Brrr Kładziemy się w naszej namiotowej rezydencji. Nie wierzę, że leże. Cały czas wydaje mi się, że nadal jesteśmy w drodze. Śpię i mam tylko senną nadzieję, że żadna potrzeba fizjologiczna mnie nie zmusi do odwiedzenia mieszkańców budynków sanitarnych.
CDN...