Troszkę później, niż planowałem, ale taka pogoda, jak wczoraj i dziś, niewidziana w Polsce od początku wakacji, sprawiła, że grzechem by było z niej nie skorzystać. Za to relacja będzie podwójnego rozmiaru
O Splicie przewodniki piszą, że jest "Paryżem Dalmacji". Niektóre wspominają również - szczególnie w kontekście cen - coś o Londynie. Zatem pewnego dnia pada hasło: Trzeba to sprawdzić!
Pakujemy się więc do samochodów, żeby nie być uzależnionym od komunikacji publicznej (czy to wodnej, czy lądowej), a poza tym... wracać z "Paryża" z siatami w dłoni nie uchodzi
Korek w Okrugu tym razem "ledwie" na 45 minut okraszony ciekawym zjawiskiem, czyli udanym manewrem wymijania się TIR'a i miejskiego autobusu na uliczce, która w Polsce uchodziłaby za - szeroką co prawda, ale jednak - ścieżkę rowerową:
Autobus jest już daleko w przodzie i nie został uchwycony, bo naszemu fotoreporterowi z wrażenia szczęka opadła i zamiast dokumentować zjawisko z otwartą gębą chłonął rozgrywający się pokaz kunsztu obu kierowców.
Jak więc wspomniałem wyżej, po około 45 minutach już mkniemy w kierunku Splitu. Nawigacja ustawiona na najbliższy od starego Splitu możliwy parking i tam też dojeżdżamy. Choć trzeba przyznać, że opatrzność czuwała nad nami, bo... zaraz za nami wjazd na parking został zamknięty z braku miejsc.
Po drodze mamy okazję podziwiać kulturę mocno post-dioklecjańską, która jako żywo przypomina naszą Nową Hutę, Ursynów czy inne tego rodzaju wielkie dzieła architektoniczne. W każdym razie na pewno nie Champs Elysees
Zwiedzanie rozpoczynamy, zdawałoby się, tam, gdzie i 90% innych, czyli przy bulwarze, ale... prawie całkowity brak turystów w tymże właśnie miejscu świadczy, że... albo przypłynęli stateczkami, albo nie mieli tyle szczęścia przy parkowaniu samochodów. Zatem po zakupieniu nieśmiertelnych kuglic strzelamy sobie startową fotkę:
i rozglądamy się po najbliższej okolicy.
Przy okazji dygresja na temat tychże kuglic: z niejakim rozczarowaniem stwierdziliśmy, że splickie kuglice są dwukrotnie mniejsze od trogirskich oraz, że Split to jedyne miasto, które nie uległo urokowi Olaczka: zapłacone = wydane i ani orzeszka więcej. Na szczęście przynajmniej cena trzyma znany nam poziom. No cóż... w Paryżu swego czasu także nie narzekaliśmy na przesadną uprzejmość. Zatem w tym aspekcie przewodniki są bliższe prawdy.
Ne zmienia to jednak naszego zauroczenia Chorwacją (a w szczegółach: Dalmacją), i wszyscy zgodnym chórem twierdzimy, że Chorwacja złowiła nas na haczyk - czego dowód daje poniżej "kierownik wycieczki":
Zaspokoiwszy ciekawość w najbliższej okolicy, czyli nieśmiertelny port z "low-costową" linią promową:
oczęta swe kierujemy ku głównemu celowi naszej wyprawy, czyli na pozostałości Pałacu Dioklecjana:
Jako że i Split jest tu szeroko opisywany, komentowany i zobrazowany, daruję sobie równie słynne co i standardowe panoramy tego miasta i skupię się jedynie na własnym spojrzeniu na "Paryż Dalmacji".
Włazimy więc w klimatyczne uliczki:
jakich wiele w starym Splicie, ale których klimat jest jakby nieco mniej klimatyczny, niż uliczek Trogiru, czy Bale (miasteczka kompletnie bez turystów zapamiętanego z czasów naszej ostatniej wizyty na Istrii 2 lata wcześniej).
Zrobiwszy więc parę kilometrów po uliczkach w okolicach Pałacu Dioklecjana z dala od tłuszczy turystów goniących słynne panoramy i widoczki stwierdzamy, że oto nadszedł czas dać się ponieść fali i śmiało rzucamy się w opływającą potem tłuszczę szturmującą Żelazną Bramę - jedno z wejść na teren Pałacu:
Wąską, jak anus węża uliczką, wśród spoconej tłuszczy (made in Italia, jak się zorientowaliśmy) idziemy w kierunku centrum (znaczy się "na salony" Dioklecjana):
Jak wygląda ów salon wszyscy wiedzą, więc z kronikarskiego obowiązku jedno zdjęcie:
W salonie pana D. podziwiamy nie tylko to, co pan D. po sobie zostawił, ale także i to, co proponują jego obecni bywalcy. A więc sztukę maści wszelkiej rozwieszoną na murach i kolumnach pamiętających pewnie czasy, gdy Chrystus stąpał po Palestynie:
A także sztukę przez nieco mniejsze "S", a wręcz wziętą w cudzysłów:
Niekłamany mój podziw budzi śmiałe i - co tu ukrywać - niezwykle udane wkomponowanie nowoczesnego hotelu w salon cesarza:
Czasu na zachwyty było niewiele, bo pchani wiecznie gadającą włoską tłuszczą, wśród której człek nawet nie słyszy, co sam myśli idziemy dalej. Na szczęście włoska tłuszcza miała przewodnika, który pewnie miał w rozkładzie napisane: zaliczyć pałac Dioklecjana i okolicę w promieniu 15 metrów i nie po schodach, bo gorąco!! Z radością więc konstatujemy fakt, że oto jesteśmy na splickim targu, gdzie spod parasoli, markiz, czy wręcz zwykłych gałęzi rzucających cień nieśmiało wygląda do nas... "serce Chorwacji"!
Były tam różności, do których portfel sam wyrywał się z kieszeni
Zakupiwszy rzeczy natenczas niezbędne, czyli owoce spoczęliśmy nieopodal fontanny w parku:
Tam też postanowiliśmy zrewidować plan spaceru tak, by wycieczki z przewodnikiem nie kolidowały z naszą marszrutą i hałaśliwi turyści nie przeszkadzali chłonąć uroków starego Splitu. Zauważamy bowiem, że od strony Złotej Bramy (kolejne wejście na teren Pałacu Dioklecjana)
tłuszcza jest daleko mniejsza, a w dodatku stoi przed nią monument z - na tę chwilę - tajemniczym mężczyzną:
Postać zdawała nam się na tyle fascynująca, że sięgamy do przewodnika. Okazuje się, iż jest to biskup Grzegorz z Ninu. Wsławił i zasłużył się tym, że domagał się od Watykanu wprowadzenia Mszy Św. po chorwacku. Niestety nie udało nam się zdobyć żadnej informacji na temat jego... stopy:
Czemu akurat szukamy do teraz informacji o stopie Gregora z Ninu? Z dwóch powodów:
1. stopa ta jest całkowicie oszlifowana - jak widać na zdjęciu - dotykiem ludzkiej ręki, zatem musi istnieć jakiś przesąd, tradycja, czy coś w tym rodzaju, że ludzie za punkt honoru stawiają sobie połaskotanie biskupa po stopie,
2. dokładnie ta stopa jest sprzedawana, jako obowiązkowa pamiątka ze Splitu, co zauważyliśmy na jednym ze stoisk dla turystów. Czemu więc stopa biskupa, a nie cały biskup (choć i takie też spotkaliśmy), albo głowa, czy popiersie?
Do dziś nie udało nam się tego wyjaśnić, więc może ktoś z Szanownych Czytelników tej relacji pomoże nam w rozwikłaniu tej tajemnicy?
No nic... Minęliśmy biskupa (rzecz jasna łaskocząc go po stopie) i zagłębiliśmy się ponownie w Pałacu Dioklecjana - tym razem chyba od strony "kuchni" , bo ruch był znacznie mniejszy niż "w salonie".
Po raz kolejny urzeka nas to, że właściwie mieszkańcy Splitu mieszkający przecież normalnie na terenie tysiącletniego zabytku stają się niejako jego częścią, a ich życie codzienne i cała prywatność stanowi jedność z tysiącletnimi murami:
czyli, jak wszystko inne w tym miejscu jest wystawiona... "na sprzedaż". O czym świadczą powyższe zdjęcia.
Kolejną urzekającą rzeczą są starożytne podziemia z... dziesiątkami sklepików oferujących wszelkie pamiątki (w tym i stopy biskupa Gregora ):
Połączenie odwiecznych murów i sklepień podziemi ze szkłem i stalą kwasoodporną stoisk jest... no... to po prostu trzeba zobaczyć. Zwiedzanie płatnej części podziemi
kontynuujemy w towarzystwie - tym razem - japońskiego koła emerytów, którzy wszędzie muszą stanąć i "cyknąć sobie foto". Po wyjściu z podziemi szturmem bierzemy część, gdzie gęstość zaludnienia spada o kilkaset osób na metr kwadratowy do sensownej liczby kilku:
I gdzie mamy znowu okazję zachwycić się integracją codzienności z prehistorią.
W tym z... fotelem cesarza Dioklecjana, który jakiś pomysłowy Chorwat usiłuje sprzedać za cenę dającą szansę na niezłą emeryturę dla kilku pokoleń tego wesołka
Spacer po Splicie kończymy przechadzką, zadając szyku na reprezentacyjnej ulicy, której jeden koniec niknie w górskim łańcuchu
a drugi w morskiej toni:
Gwoli politycznej poprawności odbywamy jeszcze "pielgrzymkę" pod miejsce pracy naszej przemiłej gospodyni Pani Snjezany, czyli pod gmach splickiej opery:
Po drodze ze Splitu, korzystając z okazji zahaczamy o Lidla w Trogirze i... obiecujemy sobie więcej tego nie robić. Zapewne z racji późnego popołudnia Lidl był wyczyszczony ze wszystkich sensownych towarów, więc nabywamy jedynie syrop cytrynowy - u nas w Polsce takiego nie ma, a jest boski w smaku i świetnie miesza się z wodą, jako podręczny napój na dziką plażę. Oraz 20-kilogramowego arbuza (2 kn/kg), który okazuje się duuuuuuużo smaczniejszy, niż ten kupowany na targu w Okrugu. Z kronikarskiego obowiązku powiem jedynie, że w tymże Lidlu trafiliśmy na masło w promocji po 11 kun/kostka (bez promocji 15 kun) oraz produkt o swojsko (choć z błędem na opakowaniu) brzmiącej nazwie: "mleko zagęszone" (znaczy się z gęsi było to mleko? )
Wspominając Split warto jeszcze dodać, iż byliśmy tam na 2 dni przez przyjazdem... FC Barcelona z okazji setnej rocznicy powstania klubu Hajduk Split. Wszelkie miejsca, gdzie można było coś sprzedać okupowane były więc przez sprzedawców wszystkiego, co z Hajdukiem związane: kapelusze, czapeczki, breloczki, proporczyki, szaliki, koszulki... dosłownie wszystko. Mnie udało się wyhaczyć kapelusik w barwach chorwackich z gustownym napisem "Hrvatska" (widoczny na wcześniejszych zdjęciach z plaży), który to kapelusik wzbudził niekłamany podziw naszej gospodyni
cdn...