Re: Chorwacja 2014... 5500 km zajebistości... :)
Dzień II
spaliśmy zadziwiająco dobrze… może to to powietrze górskie… a może zapach ciepłej puchowej kołdry tak nas uśpił… nie wiem… rzut oka za okno i niestety oko rozbija się na mokrej szybie… chyba pada… sprawdziły się te najgorsze prognozy… nawet te z weather.com… humory poprawiało nam jedynie podniecenie dalszej podróży… szybki telefon do synka i chwilę później zeszliśmy na śniadanie… starsza pani właśnie kończyła je przygotowywać… kanapki… pyszna alpejska szynka… jajeczniczka… kawka i herbatka… prosto, ale naprawdę super… zapłaciliśmy i pojechaliśmy w dalsza drogę…
niestety pogoda z każdym kilometrem kiepściła się coraz bardziej… i to bardzo… ja mam pecha do tej drogi… jadę nią drugi raz i drugi raz taka pogoda… niskie chmury nie pozwalają na podziwianie widoków… deszcz coraz mocniejszy… momentami można powiedzieć ulewa… a my kierujemy się w stronę bramek wjazdowych do parku krajobrazowego… nie ma co… świetnie… przy bramkach pada tak mocno, że widoczność jest na kilka metrów… płacimy za przejazd… standardowe pytanie czy nie chcemy ulotek (nie… nie chcemy bo nic sensownego w nich nie ma
) i wjeżdżamy do parku… podziwiać mgłę alpejską… jednak z mgły cieszy się moja żona, która ma niewyobrażalny dla mnie lęk wysokości… przed wyjazdem była bardzo niepewna czy da radę przejechać tą drogą, a tu taka niespodzianka… wogóle nie widać, że jedziemy wysoko nad przepaściami… droga pnie się coraz ostrzej w górę…zaczynają się serpentyny… zakręt w lewo… zakręt w prawo… od ekspresowej jazdy w dół dzielą nas tylko betonowe słupki… i im wyżej tym mgła robi się rzadsza… w końcu wjeżdżamy ponad chmury… tzn. prawie bo niebo nadal jest zachmurzone jednak pod nami też widzimy gęste chmury… widok nieziemski… widać jak zmieniła się roślinność… na dole wysokie drzewa iglaste, a tutaj poza kamieniami od czasu do czasu można zobaczyć kilka krzewów… kosodrzewiny… i jakieś małe kwiatki… i wtedy Agnieszka wykrzykuje… to tamtędy będziemy jechać??? I pokazuje na drogę wzdłuż zbocza jakieś 100m wyżej… No cóż…
na wszelki wypadek najpierw skręcam na przełęczy na szczyt Edelweiss… droga najpierw to droga z kostki brukowej… wjeżdżamy na szczyt… po drodze mijamy Milke na żywych nogach…
na szczycie zimno strasznie… 4 stopnie C… kilka fotek na pamiątkę i wracamy na hochglocknerstr. jednak teraz już powoli w dół… tzn prawie bo jeszcze przejazd wzdłuż góry na drugi szczyt…
zjeżdżając dostrzegamy schronisko i uznajemy ze napijemy się kawy… jest zimno więc trochę odpoczniemy… schronisko jest chyba pod znakiem świstaka bo wszędzie go pełno...
przy okazji łapiemy się na szarlotkę na ciepło… siadamy w sali z oszkloną ścianą i zajebistą panoramą na góry… piękne widoki… widoczność zrobiła się nawet przyzwoita… jakieś 70-100m… i pomimo siąpającego deszczu jest miło… naprawdę, Austria przypadła nam do gustu… wychodzimy ze schroniska…
niestety znowu pada mocniej… wsiadamy i jedziemy… znowu ostro pod górę… nagle stop… przed nami kilka samochodów… stoimy 5 minut 10… 15… wysiadam zobaczyć skąd ten korek na teoretycznie w taką pogodę pustej drodze… okazuje się, że posypała się lawina kamieni i przysypało drogę… na szczęście już ciężki sprzęt się tym zajął… koparka pakowała kamienie na ciężarówkę, a ta 200 metrów dalej zrzucała kamienie po drugiej stronie drogi… w przepaść…
pół godziny czekania i pan z miną Boba Budowniczego wahadłowo zaczął przepuszczać samochody… jedziemy dalej… na szczycie widzimy białe place śniegu(!!!) jest to już mocno zużyty śnieg… widać, że zeszłoroczny… nieświeży… ale takiej zabawy przecież nie ominiemy…
po drugiej strony ulicy dostrzegam też źródełko wody… jest gdzie się zatrzymać więc parkujemy… woda zimna strasznie… powietrze również zimne chociaż woda bardziej… przed nami tunel… i tak jak za pierwszym razem kilka lat temu tak i teraz… z jednej strony tunelu pada i jeśli chodzi o pogodę to jest okropnie… po drugiej stronie tunelu jest już tylko okropnie… przestaje padać… ba… nawet na niebie pojawiają się od czasu do czasu jasne skrawki błękitu nieba… na horyzoncie daleko daleko tez widać jakby się przejaśniało…
taki Austriacki tunel ciepło-zimno... to napawa optymizmem…
z każdym kilometrem pogoda się poprawia… podziwiamy piękne góry… widoki… wodospady… po deszczu całe mnóstwo wody spadającej ze stromych zboczy gór… pięknie przyozdobione domy w miasteczkach i wioskach… i tylko dużo serpentyn… raz w lewo… raz w prawo… jak zjechaliśmy już na dół nawigacja mówi, że 15 km prosto to jedziemy prosto… po jakieś pół godzinie zorientowałem się, że nadal jest jeszcze 15km prosto… okazało się, że automapa po raz pierwszy i jak dotąd ostatni zawiesiła się… pewnie od tych serpentyn… reset navi i wracamy… 20km… co ciekawe jak jechaliśmy drogą mówię do żony pokazując jej czerwone wysokie słupy wysokiego napięcia, które przechodzą przez szczyt po zboczu, że tamtędy będziemy jechać… i nawet zdziwiłem się, że nawi nie kazała tam skręcić… a później okazało się, że navi wisi i faktycznie tamtędy przejeżdżaliśmy… 20 kilometrów w plecy na takiej trasie to nie tragedia… tzn w sumie 40 kilometrow bo przecież musieliśmy wrócić kawałek… mozolne wspinanie do granicy z Włochami mija spokojnie… kolejne serpentyny… nagle widzimy lawinę… tzn widzimy jak ze zbocza osuwa się ziemia… na szczęście po drugie stronie daleko od nas…dojeżdżamy do granicy i bez zatrzymywania się jedziemy dalej…
od razu widać, że jesteśmy w innym kraju… gorsze drogi… więcej dziur w jezdni… droga wydaje się bardziej niebezpieczna… węższa… nie wiem jak to opisać… po prostu w porównaniu z Austriackim porządkiem widać brud we Włoszech… takie przynajmniej mamy wrażenie… zjechaliśmy w końcu na dół… no i oczywiście jedziemy na kawkę… jakaś mała knajpka przy drodze i już siadamy do stolika… kawka średnia… ciastko też takie sobie… za dosłownie kilkanaście minut jedziemy więc dalej w stronę autostrady i granicy ze Słowenią… co prawda we Włoszech nie ma winiet, ale i tak musimy zatrzymać się przed granicą na stacji żeby kupić winiety… Słoweńskie… stacja 20km przed granicą wydaje się dobrym punktem do zakupu winiety jednak tutaj akurat nie kupuje się ich na stacji tam gdzie płacimy za paliwo a w kantorze(???) … Dziewczyna co sprzedawała winietę miała chyba zły dzień bo jakaś taka dziwnie drętwa była… płacę 15 euro i idę do samochodu… wtem panika… po przeliczeniu kasy okazuje się, że brakuje 300Euro… zaczynamy wywracać do góry nogami najpierw torebkę Agnieszki bo ona miała w niej kasę później inne rzeczy… z wyrzutem patrzę na nią… jak mogła zgubić… mój symbol porządku i poukładania... tak mnie zawiódł... i… hmmm… wstyd się przyznać… ja je miałem… w plecaku… wpadły między dokumenty… przepraszam… udobruchana Agnieszka pewnie przez te nerwy przyklejając winietę na szybie delikatnie ją rozrywa… ale jej sprawne paluszki przyklejają ją na szybę tak, że nic nie widać
przejeżdżamy granicę na której stał policjant i sprawdzał winiety… akurat auto przed nami chyba jej nie miało bo gość z hiszpańskiego merca został zatrzymany… my mamy w planie na Słowenii zejść do dwóch jaskiń… pierwsza będzie Skocjańska… a później jak będzie czas pojedziemy jeszcze do Postojnej…
navi prowadzi na parking do jaskini Skocjańskiej… od granicy bardzo blisko... chyba kilkanaście minut… parking jest po lewej stronie od drogi… tam zostawiamy samochód i idziemy zobaczyć ceny biletów… kupujemy dwa bilety i wracamy do samochodu się przebrać w cos cieplejszego… tzn. długie spodnie i jakąś bluzę jakby w jaskini było zimno… na zewnątrz pogoda świetna… świeci słoneczko i ogólnie jest dosyć ciepło… mamy pół godziny czekania więc przy okazji pijemy herbatę… później na placyku przed kasami przychodzi przewodniczka i zabiera grupę w dół zbocza na krótki spacer pod wejście do jaskini… przewodniczki są dwie… jedna młoda mówi po Słoweńsku i Włosku… druga starsza tylko po Angielsku… po krótkiej pogadance o historii jaskini i zasadach w niej panujących czyli np. bezwzględny zakaz robienia zdjęć i filmów itp. pani otwiera żelazną bramę i wchodzimy do środka… na początku jaskinia wydaje się mało ciekawa… malutkie stalaktyty i stalagmity… w piwnicach niektórych domów w Polsce widziałem większe zacieki wapienne… ale później wchodzi się do ogromnej sali… przepięknej… wielkiej… robi wrażenie na tyle, że z miejsca mówię, że jest to najfajniejsza jaskinia w której do tej pory byłem pomimo, że nadal jakiś typowych struktur jaskiniowych brak.… a jaskiń kilka w życiu widziałem… można nawet spróbować wody z podziemnego źródełka… generalnie jest ciekawie… idziemy dalej… powoli daje się słyszeć szum wody… o jaskini wiedziałem przed wejściem do niej tylko tyle, że płynie przez nią rzeka i w jakimś momencie zwiedzania jest nad rzeką mostek… mówiłem o tym żonie ze względu na jej lęk wysokości… jednak jeden mostek nie może być przecież przeszkodą… hmmm… tak myślałem… to co zobaczyliśmy przeszło nasze/moje najśmielsze oczekiwania i obawy… no więc wychodzimy sobie z takiej ściany, a pod nami zejście w dół po stromych dosyć schodach… po drugiej stronie jaskini widze oświetloną ścieżkę i nie mogę uwierzyć, że tamtędy pójdziemy… najpierw idziemy wzdłuż ściany nad przepaścią… Agnieszka już mocno trzyma mnie za rękę… oszklony mostek masakra… ale dalej??? Cały czas idzie się wzdłuż pionowej ściany… dla mnie super… dla żony tragedia… ale nikt nie wiedział, że tak będzie… acha… radzę zabrać jakieś okrycie przeciw wodzie… kapie, a nawet w niektórych miejscach leje się z sufitu… może to wina wcześniej padającego deszczu? Nie wiem… jednak jakąś folie ochronną warto mieć… jaskinia mniamniuśna… co tu mówić… dla pasjonatów program obowiązkowy… dla tych co maja lęk wysokości nie polecam… dodatkowo przewodniczka na chwile wyłączyła światło… taki jej głupi żarcik… no ok… wychodzimy z jaskini i okazuje się, że to jeszcze nie koniec…
wzdłuż urwiska prowadzi ścieżka widokowa do… uwaga… windy… na górę jedzie się czymś w rodzaju wyciągu windy… taka kabina na szynach… później jeszcze małe podejście pod parking i możemy znowu przebrać się w letnie ubrania… odpuszczam drugą jaskinie… po pierwsze żona ma focha jak 150… była pewna, że wiedziałem jak wygląda jaskinia w środku… Kochanie… naprawdę nie miałem pojęcia… w życiu bym Cię tam nie zabrał jakbym wiedział jak tam jest… po drugie czas nie pozwalał już więcej przesiadywać na Słowenii… jedziemy więc w stronę granicy z Chorwacja zastanawiając się w jak dużej kolejce będziemy stać na przejściu… w międzyczasie wpadamy na pomysł noclegu u koleżanki Agnieszki co właśnie kończy swój urlop w Zadarze… szybki telefon i okazuje się, że będzie taka możliwość… uffff… foch u żony już mniejszy… koszt noclegu jako dostawki to cale 5 Euro za osobę (koleżanka Agnieszki płaciła 15)… na granicy jesteśmy około godziny 19 w środę 30 lipca… na granicy czekają 3 samochody… więc po kilku minutach jedziemy już spokojnie w stronę Zadaru…
ruch średni… właściwie to niewielki…
najpierw autostradą kawałeczek, a później lokalną drogą wzdłuż wybrzeża… przejeżdżamy przez małe miasteczka, które szykują się do wieczorno nocnego przyjęcia turystów/wczasowiczów… następnie kolejne pasmo serpentyn (sic!) przez góry i upragniona… wyczekana… wytęskniona już autostrada… przed godziną 23 podjeżdżamy pod apartament koleżanki… przed domem wielka kałuża prawie rzeka… podobno ostro padało przez cały dzień… no cóż… przywieźliśmy pogodę bo wieczór zapowiada się fajnie
… akurat koleżanka Agnieszki imprezuje na tarasie ze swoimi znajomymi i swoim chłopakiem… jesteśmy zmęczeni, ale bawimy się z nimi… siedzimy... gadamy... pijemy... i jednak odpadamy z towarzystwa jako pierwsi… jest już po 2 w nocy, a rano jedziemy dalej… zmęczeni kładziemy się spać… koniec dnia drugiego…