10. Jesteśmy w miejscowości, której próżno szukać na mapie. Sąsiaduje ona z dziewięciomilionową metropolią, której w atlasach geograficznych wydanych przed 1980 rokiem również się nie znajdzie. Trzydzieści lat temu była tu maleńka osada rybacka, Shenzhen.
Ashui mieszkał na osiedlu po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Aby przez nią przejść trzeba było albo iść kilkaset metrów do skrzyżowania ze światłami albo przebiec przez czteropasmową drogę do dziury w płocie oddzielającym dwie jezdnie. Powiało horrorem, kiedy przyszło nam przedzierać się wśród pędzących aut do niej. Tutaj samochody mają zdecydowanie pierwszeństwo, trzeba mieć oczy szeroko otwarte i patrzyć się na wszystkie strony. Nawet jednokierunkową ulicą zawsze może ktoś jechać pod prąd. Pasy i zielone światło niech nie zmyli czujności, tak zwana zielona strzałka przy przejściu dla pieszych, dla samochodów oznacza, że mogą szarżować w tłum przechodniów.
Ashui zawsze się szeroko uśmiechał, z dumą demonstrując papierosowy nalot na zębach. Tu chyba wszyscy faceci palą.
Widok z okna hotelowego na miasto, którego kilka lat temu jeszcze nie było.
Wszędzie gdzie tylko się nie pojawialiśmy wszyscy chcieli sobie z nami zrobić zdjęcie. Tym razem Zi Li, niezwykle urodziwa czternastoletnia córka Ashui pozuje do wspólnej fotografii.
Starszy syn, szesnastoletni Zi Long zostanie gwiazdą koszykówki. Już zaczyna się wyróżniać, fryzurą.
Zi Hao, młodszy syn pokaże to zdjęcie w szkole. Koledzy pękną z zazdrości.
Azhu, żona Ashui zaproponowała herbatę.
Proces parzenia zielonej herbaty nie jest taki prosty, jakby się wydawało. Aby miała jak najlepszy smak i właściwości wymaga przestrzegania kilku ważnych zasad.
Azhu zagotowała wodę w czajniku, odczekała chwilkę, aby jej temperatura odpowiednio się obniżyła. Następnie zalała w porcelanowym czajniczku zielone liście i pod przykryciem parzyła przez około 40 sekund. Wlała przez sito do małego szklanego dzbanka napar. Z niego porozlewała przefiltrowaną herbatę do małych filiżaneczek. Wszystko to odbywało się na specjalnym drewnianym pojemniku z rusztem, który miał wbudowaną pod spodem wanienką na zlewki.
Zestaw do parzenia, przelewania, zalewania i wylewania herbaty.
Wokół tego zestawu toczyło sie spotkanie. Każdy z nas wypił przez wieczór po kilkanaście takich filiżanek. Azhu miała pełne ręce roboty.
Wydawałoby się, że herbatka gotowa do picia. Nic z tego, Azhu chwyciła szczypcami za filiżankę i wylała zawartość na ruszt. Potem po kolei opróżniła wszystkie. Zalała w tym samym czasie ponownie czajniczek gorącą wodą i po 40 sekundach przelała przez sitko napar do dzbanka. Z niego dalej, z taką celebracją, podnosząc go wysoko lała z góry do pustych już, ale ciepłych jeszcze filiżanek herbatkę, jakby chciała uzyskać piankę. Taka dopiero miała mieć odpowiedni smak.
Z wizytą na herbatkę do naszych gospodarzy wpadło tego wieczora sporo osób.
Wszyscy byli ciekawi gości z BoLan.
Wszyscy goście byli raczeni znakomitą herbatką. Azhu cały wieczór siedziała jak przy ołtarzu przy swoim zestawie herbacianym. Liści zielonej herbaty nie wyrzuciła ani razu, jedynie dodawała po kilkukrotnym parzeniu parę świeżych. Można ponoć zaparzać je kilkakrotnie pamiętając, że drugie bądź trzecie parzenie jest zwykle najlepsze, pod każdym względem. Stare chińskie powiedzenie mówi, że jeśli ktoś pije pierwszy napar zielonej herbaty musi być prawdziwym nędzarzem.
Ostatnia ważna rzecz. Herbatę przechowuje się w hermetycznych pojemnikach w zamrażarce. Ma to zapewnić jej świeżość, nie utraci aromatu i uchroni to ją przed wysuszeniem. Jeżeli ktoś zna smak zielonej herbaty z torebek ten może się zdziwić jak bardzo się ona różni od oryginalnej, w opisany tutaj sposób parzonej.
Nikt z przybyłych gości nie znał żadnego obcego języka, ale dzięki znanym metodom udało się jakoś nam porozumiewać.
Ashui postawił flaszkę polskiej wódki, namacalny ślad bytności tutaj znajomych naszych znajomych.
Czas miło mijał przy herbatce, rozmowa dzięki gospodarzowi, jako tako, toczyła się. Mieliśmy okazję posłuchać trochę ciekawej chińskiej muzyki, we współczesnej aranżacji z udziałem tradycyjnych instrumentów.
W jednym tylko momencie nastała grobowa cisza, kiedy Mirek zapytał jak to u nich jest z tajną policją? Nikt się nie odezwał, oczy im się wyprostowały, miny spoważniały. Jaka będzie jutro pogoda, przerwałem tak zwaną konsternację, neutralnym pytaniem? Dla rozluźnienia atmosfery Jasio Wędrowniczek stanął na stole.
Nasz łyskacz bardzo smakował chińczykom. Ciekawostką jest to, że żaden z nich nigdy wcześniej nie spotkał się z nim. Dziwiło ich, że wszyscy na świecie znają Jasia, choć dla nich jest to zupełnie nieznana nazwa.
Pod koniec wizyty Ashui, który jest artystą malarzem pokazał nam kilka swoich obrazów. Kilka z nich ma wkrótce wystawić na sprzedaż w jakiejś galerii. Cóż, nie mi oceniać jego warsztat, bo się na tym nie znam. Wydaje mi się jedynie, że ceny, jakie chciałby uzyskać za nie były przystępne.
Na ścianach wiszą prace naszego gospodarza. Uwiecznia turystom swojskie klimaty na płótnie.
W jego najcenniejszym landszafciuku niestety nie było ani łabądków, ani jelonka. Szkoda.
NBA w chińskiej telewizji.
I tak, w bardzo miłej atmosferze spędziliśmy pierwszy wieczór w Chinach. Na jego zakończenie gospodarz zaproponował nam udanie się do nowo otwartego salonu masażu. Gwarantował, że odświeży nas to i pozwoli nabrać sił przed jutrzejszym trudnym dniem. Oczywiście postanowiliśmy skorzystać z tej oferty.