5.Dotarliśmy do hotelu. Znalezienie do niego drogi nie nastręczyło specjalnych trudności. Na recepcji (słowo mocno naciągane), przypominającej raczej stanowisko pisuardesy w miernej klasie lokalu, na składanym krzesełku przy składanym stoliku siedziała kobiecina z zeszytem. Nie musieliśmy się odzywać, po co tu przyszliśmy, widok trzech amigos z bagażami na piętnastym piętrze wystarczył jej do nerwowego przewracania kartek swojej kartoteki. Nie ma w tej chwili wolnego pokoju, powiedziała, ale natychmiast zaproponowała, że za dwie godziny będzie jeden wolny i możemy do tego czasu poczekać w pokoju wypoczynkowym. Możemy wziąć prysznic i odprężyć się po podróży, zaproponowała.
Zastanawiamy się przez chwilę, czy mamy ochotę tułać się z bagażami po tej wielkomiejskiej dżungli czy też zostajemy tutaj? Zostajemy.
Zaprowadzono nas, do pokoju wypoczynkowego. Na jego widok doznaliśmy lekkiego wstrząsu. Ze sporymi oporami decydujemy się pozostać w nim te dwie godziny zwłaszcza, że upał, wilgotne powietrze i zmęczenie zaczynało być odczuwalne. Tu mogliśmy chociaż poczuć powiew klimatyzacji i rozprostować kości po długiej podróży.
Okno wychodziło na dziedziniec, jednak widok, z uwagi na prace elewacyjne, był przesłonięty bambusowym rusztowaniem. Nie wiem czy odważyłbym się na takiej konstrukcji stanąć.
Rest room, oznaczało pryczowisko.
Po umówionym czasie dostaliśmy pokój w standardzie jakieś dwie i ćwierć gwiazdki, na nasze przekładając. Cena 70zł od osoby za dobę jak na Hongkong była do strawienia. Czas, którego mieliśmy mieć niby sporo, jakoś nam przeleciał nie wiadomo gdzie i na co. Kiedy zebraliśmy się do wyjścia na miasto zaczęło się już ściemniać. Poszliśmy główną ulicą w stronę nadmorskiej promenady. Po drodze mijamy setki sklepów, straganów i tłumy, tłumy ludzi. Co chwila, ktoś nas zaczepia oferując kupno Rolexa. Gdybym miał podliczyć to na odcinku kilometra sto razy chciano mi go sprzedać. Na szczęście nie były to tak nachalne zaczepki jak w krajach arabskich i wystarczyło traktować ich jak powietrze, nie zwracać na nich uwagi ,aby nie ponawiali propozycji. Oczywiście, dziesięć metrów dalej stał kolejny naganiacz z pytaniem : Rolex, watches?
Siadamy w hinduskiej knajpce, aby odpocząć od ulicznego gwaru. W środku oprócz nas trójka Francuzów.
Razem z piwem dostaliśmy coś w rodzaju naszego podpłomyka, dosyć mocno pikantnego.
Podobno to był kurczak, ale dla mnie curry tak dominowała, że nawet czerwona cebula z kapustą nie dała się przebić ze swoim smakiem a co dopiero marny pisklak.
Kotleciki wieprzowe w podobnym ubarwieniu, choć z mniejszą ilością ostrych przypraw.
Dla mnie najciekawszym zestawem były kawałki wołowiny zatopione w szpinaku. Choć nie cierpię curry w takim wydaniu bardzo mi odpowiadała. Carlsberg z beczki zdecydowanie lepiej pasował do pikantnych potraw niż Heineken z butelki. Zresztą bez piwa trudno tu cokolwiek zjeść. Ogień trzeba przecież czymś ugasić.
Po obiadokolacji idziemy dalej na południe, w stronę morza. Mijamy tysiące sklepików i bazarów. Wśród różnokolorowego tłumu jesteśmy jak zauważyłem szczególnie narażeni na zaczepki. Chińczyków, hindusów nikt nie pyta o zegarek tylko białych, których w sporej ilości można tu spotkać. Ze strzępów rozmów, jakie do mnie docierały język angielski dominował, lecz słyszałem także niemiecki, włoski, hiszpański. Nasz też koledzy gdzieś usłyszeli.
Na ulicy kolorowe reklamy i przechodnie.
Do jednej z bram zaciąga nas hinduski naganiacz i prowadzi do zakładu krawieckiego.
Tu sie wydłuży, tam poszerzy, naciągał hindus. Dla ciebie, tanio uszyję, nie dawał za wygraną. To ile dasz? A może inny materiał? Zobacz, wciska mi katalog Armaniego, Bossa i diabli wiedzą, kogo tam jeszcze, będziesz miał piękny garnitur, zapewniał.
Ledwie co wywinąłem się z kupna garnituru a ten już wciska mi płaszcz. To przecież kaszmir, dziwi się hindus, kiedy mówię, że dwa razy za drogo. 1600 zł na nasze, to według niego za darmo. Przyznam się, że nie byłem przygotowany na takie zakupy i w takim tempie. Obiecuję, nieszczerze, że wrócimy za godzinę.
Tu też potrafią długo przekonywać, że właśnie mają coś ekstra dla nas.
Mirkowi włączył się kalkulator. Cena jak w Polsce, bez rewelacji, stwierdził.
Uff, dochodzimy do promenady.
Koniecznie trzeba sobie strzelić fotkę
Spotkany na promenadzie krajan oferuje pomoc w zrobieniu nam zdjęcia. Przyznać trzeba, że tło nieźle wyostrzył.
Spacerowaliśmy dłuższą chwilę po promenadzie, pstrykając fotki na tle bardzo charakterystycznych wieżowców Hongkongu. W Internecie można bez trudu znaleźć niezliczoną ilość zdjęć z tym widokiem, więc nie będę tu swoich prezentował, bowiem bez statywu i dobrego szkła trudno zaszpanować. Wybiła godzina 22.00, od morza czuć charakterystyczny zapach wilgotnego powietrza. Jest ciepło, dalej w granicach 27st.C. Pora wracać, przed nami kawałek do przejścia a interesujących rzeczy mnóstwo. Idziemy równoległą ulicą, aby nie powielać widoków. Ich układ jest tutaj dość czytelny, w większości przecinają się pod kątem prostym.
W mijanych sklepach zaczyna pojawiać się bożonarodzeniowa dekoracja.
Wśród balonowych choinek spotykamy mnicha. Wyciągnął od Andrzeja parę drobniaków.
Zgaduję narodowość, wietnamka.
Tajowie albo filipińczycy
Sklep z takimi cackami trudno obojętnie minąć
Ceny nie dostrzegłem, ale obawiam się, że nie mieliśmy tyle przy sobie
Godzina 23.00 a sklepy wciąż czynne.
Właśnie stałem sie szczęśliwym posiadaczem waterproofowego Olimpusa za sześć i pół stówy na nasze. Chińczyk daje wskazówki jak go się trzyma.
O tej porze nie miałem żadnego problem z nabyciem HK$
Olimpus w akcji, uwiecznił w głębi meczet a w prawym górnym rogu, znaczek metra.
Szyld u góry mocno mnie rozbawił, kiedy podążyłem wzrokiem za strzałką. Zobaczyłem to, co poniżej.
Perły!
Przechodząc obok kaczek kantońskich wstrzymałem oddech. Nie moje zapachy.
Przed północą piwo już nie smakowało. Pora spać
Tak minął nam pierwszy dzień naszej wycieczki. Długi i męczący.