31.Po drugiej stronie granicy zaczepił nas, o wyglądzie troglodyty, rosły murzyn. Zapytał o drogę do Chin i czy musi mieć wizę. Klął siarczyście, bo błąka się od godziny po korytarzach i nikt nie chce mu pomóc. Jego amerykańskość szybko mu przejdzie, pomyślałem, kiedy już uda mu się dostać na drugą stronę. Wpadnie zapewne w ręce naciągacza od taksówek a ilość oczu wpatrujących się w takie monstrum może go przytłoczyć do ziemi. Nie nasz jednak to problem.
Przed nami zakup biletów w pełni zautomatyzowanej kasie. Niemiłą niespodzianką było to, że nie mając drobniaków miałem trudności z rozmienieniem banknotu. Sklepikarze rozkładali ręce proponowali abym coś kupił. Nie miałem zamiaru, więc grzecznie przepraszałem a w myślach dusiłem takiego gada i szedłem do następnego. W dziesiątym sklepiku, chyba z pączkami, miła panienka zlitowała się i rozmieniła mi setkę na drobniejsze.
Jakoś tak dziwnie na duszy, chiński etap powoli dobiega końca.
Za oknami metra lesisty krajobraz Hongongu, przypuszczam, że to swoista strefa buforowa.
W gęstwinie leśnej dostrzegamy pierwsze osiedla.
Wyłania się ich coraz więcej budowli. Zapewne nie należą do biedoty.
Pierwsze ulice i skrzyżowania.
Nim pojawiła się gęsta, wielkomiejska zabudowa, metro wjechało pod ziemię.
Wysiedliśmy w Monk Kok, dzielnicy handlowej gdzie zamierzaliśmy chwilę pobuszować w sklepach z zabawkami dla dużych chłopców. Nie mieliśmy niczego konkretnego na oku, ciągnęła nas tam zwykła ciekawość, może taka babska, może coś się trafi atrakcyjnego. Mnogość sklepów ze sprzętem fotograficznym jest powolająca, warto to samemu zobaczyć. W zasadzie ceny nie potwierdzają obiegowych opinii o taniości sprzętu elektronicznego. Aby cokolwiek kupić w dobrej cenie trzeba by kupować w ilościach hurtowych. Pojedyncze egzemplarze, owszem można stargować, ale gdyby, nie daj Boże, trzeba byłoby zapłacić na granicy cło i podatek to gra jest mało opłacalna.
Niestety gdzieś mi się zapodziały zdjęcia z ostatnich zakupów w Hongkongu i z ostatniego obiadu. Na szczęście nie przedstawiały nic, co mógłbym opłakiwać. Nie mieliśmy warunków do zdjęć. Zimno, wietrznie i deszczowo, z ciężkimi walizkami i bagażem podręcznym. Nie było miejsca na aparat, wolne ręce i głowę do niego.
Z obiadu odnotowałem fakt, że całkiem ładna młoda kelnerka miała trudności z właściwym nas zrozumieniem. Musiała zrezygnować z przyjęcia zamówienia, które zrobił za nią stary kelner, jego angielski był wzorowy. Szkoda, że nie zadałem pytania skąd pochodziła ta dziewczyna, bo jeśli to nowe pokolenie hongkongczyków to źle to wróży temu krajowi. Mam jednak nadzieję, że była to jednak jakaś szczęśliwa emigrantka z Chin, która okres swojej edukacji ma dopiero przed sobą.
W knajpie umówiliśmy się, że jeden z nas zostaje i pilnuje bagaży a pozostali idą na zakupy. Za godzinę zmiana warty. Wbrew pozorom godzina to w takim bogactwie sklepów jest kroplą w morzu. Nim przejdzie się kilka przecznic okazuje się, że czas już minął.
Na bazarze natknąłem się na mnicha z dzbankiem na dary. Patrzył na mnie z dobrotliwą miną dalajlamy i prosił o wsparcie. Kłaniał się każdemu napotkanemu białemu. Wrzuciłem mu kilka miedziaków zyskując u niego ogromna wdzięczność, którą wyraził pokłonami, składając dłonie na piersiach. Niemal w tym samym momencie handlara krawatów, u której wcześniej kupiłem całe ich naręcze zasyczała i pogroziła mi palcem. To copy budda, krzyknęła, on jest nieprawdziwy. Cóż, rozłożyłem bezradnie ręce, przecież nie nakopię mu do de i nie zabiorę dzbanka. Ładnie by to wyglądało jak pastwię się nad biednym mnichem, chyba takie zdjęcia ukazałyby się na całym postępowym świecie.
Bierzemy taksówkę
Wciąż robi wrażanie koloryt tamtejszych ulic.
Wieczorem jest tam bajecznie kolorowo.
Ponoć za pół roku doczekam się zmontowanego filmu. Szkoda, że na jutubisia nie mam co wstawić.
Ostatnie zdjęcia z drogi.
Dubel.
O 19tej znużeni miastem postanowiliśmy jechać na lotnisko. Odlot mieliśmy, co prawda o północy, ale wymęczył nas dzień, kiepska pogoda. Ostatnie chwile postanowiliśmy spędzić zaszyci w jakimś przytulnym barze nastrajając się do powrotu.
Wzięliśmy taksówkę, która akurat nam się napatoczyła. Zapłaciliśmy, zamiast 100 ichniejszcych dolarów w przypadku jazdy autobusem, 240.