4.Do Hongkongu przylecieliśmy, krótko po jedenastej czasu miejscowego. Zaraz po opuszczeniu samolotu udaliśmy się w stronę wyjścia. Znakomicie oznakowany kierunek poruszania się po lotnisku został tak opracowany, aby pasażerowie przylatujący z trzeciego świata nie czuli się zbytnio zagubieni, więc udało nam się bez żadnych problemów przejść przez wszelkie szlabany, kontrole, odprawy. Mieliśmy jeden tylko moment krótkiego zawahania, kiedy trzeba było wsiąść do metra, aby dostać się po odbiór naszych bagaży.
Po przekroczeniu ostatniej barierki znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie.
Pierwsze nasze kroki w Hongkongu stawiamy po lśniących posadzkach.
Nie ma problem z wymianą, zamianą, kupnem ichniejszej waluty, działają też bankomaty
Ogromne lotnisko. Według liczby pasażerów plasuje się w pierwszej dwudziestce na świecie, natomiast wielkością niewiele ustępuje największym europejskim gigantom jak Heathrow, czy Frankfurt. Moje pierwsze wrażenia po przylocie to niesamowity porządek. Czysto, niemal sterylnie, przestronnie. Ludzie jacyś pogodni, życzliwi, wyluzowani. Sądziłem, że znajdę się w otoczeniu karłowatych, krzywonogich i skośnookich chińczyków a tu niespodzianka. Oglądam się za smukłymi i wysokimi chińskimi stewardesami o delikatnych rysach twarzy, dostojnie przechadzającymi się po halach. Zjazd modelek? Zastanawiam się.
Chińczycy, w nienagannie skrojonych garniturach i nie tak niscy jak przypuszczałem prezentowali się równie okazale. Cóż, to tylko moje pierwsze spostrzeżenia, na jakie zwróciłem wtedy uwagę, jak będzie dalej, zobaczymy.
Nim wyszliśmy na miasto usiedliśmy w jednej z licznych tu jadłodajni. Jak przystało na piwoszy trzeba było sprawdzić, jakość tutejszego piwa. Na stole menu z kolorowymi zdjęciami egzotycznych potraw kusiło, kusiło aż złamaliśmy postanowienie o niejedzeniu, wszak w ustach mieliśmy jeszcze niesmak lufthansowego śniadania.
Do potraw podano pałeczki. Wcześniej kelner zapytał czy przypadkiem nie chciałbym sztućców, ale postanowiłem okiełznać ichniejszy sposób jedzenia. Przyznam się, że nie szło mi dobrze, umęczyłem się okrutnie. Kątem oka widziałem jak obserwuje mnie skośnooka rodzina, jak się okazało później, tubylcy z Kanady. Mieli niezły ubaw widząc, z jaką nieporadnością zmagam się z jedzeniem. Nie poddałem się, kiedy ofiarowali się z pomocą chcąc załatwić mi normalny zestaw. Albo się nauczę albo umrę z głodu. Wypaćkałem koszulkę wyślizgującymi się i skaczącymi kawałkami potraw. Po lunchu niezbędna była wymiana koszulki w toalecie.
Jedziemy do hotelu autobusem. Nie mamy rezerwacji i jeszcze nie wiemy gdzie mamy się zatrzymać. Z informacji, jakie uzyskaliśmy trzeba się udać do Kowloon, na stały ląd. Mamy dzisiaj czas, więc żadnego pośpiechu ani nerwowych ruchów nie zamierzmy wykonywać.
A poniżej parę zdjęć z naszej autobusowej podróży.
Wychodzimy na zewnątrz i czujemy uderzenie wilgotnego, parnego powietrza. Temperatura 29st.C, oj gorąco
Zajmujemy miejsce z przodu, na górnym pomoście.
Wyjazd z Lotniska.
Przejeżdżamy obok jakiegoś osiedla na wyspie Lantau
Chyba pobierają tu myto za przejazd mostem.
Opuszczamy Lantau.
Na lewo most, na prawo most a w dole coś tam płynie.
Chyba dobrze jedziemy.
Jakby kto pytał to jedziemy przez Cheung Tsing Tunnel.
Wjeżdżamy na kontynent. Przed nami Azja.
Nie mam koncepcji na podpis zdjęcia, ot, jedzie się.
Wjeżdżamy w coraz gęstszą zabudowę.
Jeżeli istnieje pojęcie wielkomiejskiej zabudowy to tu odpowiedniejszym pojęciem będzie bardzowielkomiejska zabudowa.
Kowloon.
Wysiadamy gdzieś w centrum, jeśli istnieje tutaj takie pojęcie.
Tubylcy są tutaj bardzo życzliwi i skorzy do pomocy. Ten poradził gdzie możemy znaleźć jakiś hotel.
A ten tylko nam się przyglądał.
Ślad tutejszej masonerii.