DZIEŃ 7. - ROAD TO NOWHERE
Ciężko było wstać...oj ciężko, szczególnie, że "wieczór fotograficzny" nie zakończył się zbyt wcześnie...a i mały ból głowy doskwierał. Papierochy i alkohol to tragiczne połączenie:). Człowiek o tym wie, ale...co z tego?:p
Jedno oko zerknęło na zegarek, drugie za okno, w myśl prawie-dokładnego-cytatu "Oczy masz takie niebieskie, a jedno o drugim nic nie wie". Przekazały impuls do mózgu "Na nogi" i nie było wyjścia. Zapas wody z sokiem do lodówki turystycznej, dobór odpowiedniej muzyki (dziś w większości moja, czyli ta mocniejsza), rzut okiem na poziom naładowania baterii w aparacie (co było kluczowe, gdyż z tego dnia zachowało się blisko 500 zdjęć, więc zakładam, że zrobiliśmy ok. 600 sztuk, bo część krzywych/rozmytych/bez żadnej wartości staraliśmy się na bieżąco usuwać), kluczyki w dłoń i...jazda!
Było jakoś przed 09.00. Na całe szczęście "wiatowaliśmy" się, więc zawsze samochód witał nas miłych chłodem. Ruszamy. Część trasy już widzieliśmy, gdyż jechaliśmy nią już...ale za Drvenik jeszcze nie byliśmy. Rzucam żonie, aby robiła zdjęcia z trasy, czego Ona już totalnie nienawidziła:)...zresztą nie dziwię się:). Jak już słyszała zdania w stylu: "Wyciągnij aparat", "Tu zrób!!", "To masz?" miała serdecznie dość. Robi prawo jazdy, więc następnym razem siedzę z boku i pstrykam wszystko, co mi się tylko spodoba...więc pewnie będę musiał mieć dwie karty na chociażby taki dzień, który to właśnie staram się opisać.
W pewnym momencie noga na hamulec!!! Nie ma szans teraz, aby spokojnie przejechać. Bez fotek? NEIN!!! Samochód na pobocze, akurat się kawałek trafił i już trzaskam, już napieram na obiektyw!! Naszym oczom ukazał się taki widoczek!!! No klękajcie narody!!!!
Baćinskie Jezera!!! Coś pięknego. Tak blisko trasy! Zieleń/granat/błękit/cholera wie, jaki kolor pomieszany z zielenią brzegów i górami w tle zapierał dech! Jak to mówią znajomi "10". Nawet żonę wzięło na foty:).
Trzeba ruszać dalej. Toć jeszcze kawał drogi. Jeziora ciągną się dalej. Żona tym razem ochoczo pstryka. Już nie muszę nic mówić. Trzy minuty później kolejny cudny widoczek. Osiedla nad samą wodą. Niektóre jakby wtopione w nią. Się skurkowańce nie boją tak mieszkać? Ploce?? Tym razem po prawej stronie trasy.
Ok. 10.30 mijamy taki znak, chwilę później granica.
Wygląda mniej przyjaźnie niż słoweńsko-chorwacka. Ta, która będzie za chwilę również. Podjeżdżamy. Blisko plącze się kobieta w mundurze...myślę sobie, jak Ona będzie nas sprawdzać, to pozamiatane. Mam takie zdjęcie w paszporcie, że wyglądam, jak rasowy Talib. Na szczęście wzięła sobie inny samochód. Wyciągam paszporty, rzut oka młodego "wopistę"..."jechać"...a obok jakiś Włoch wybebesza właśnie bagażnik:). Mam CB i zastanawiałem się, czy ściągać. Zostawiłem. Nie było problemów.
Jesteśmy w Neum. Bośnia i Hercegowina zaliczona:). Można dodać kolejne Państwo, w którym się było...nieważne, że kilkanaście minut, ale...
Za chwilę kolejne przejście...równie bezproblemowe. Znowu w Chorwacji. Dziwne uczucie, ale i u nas są takie sytuacje, szczególnie na Śląsku. Jedno miasto się kończy, a drugie zaczyna, ale jak skręcisz, to się może okazać, że mimo, iż nie wyjechałeś z tego drugiego, to i tak nagle widzisz tabliczkę wjazdu do pierwszego...ale zamotane zdanie:).
Droga wiedzie dalej... Teraz pewno każdy myśli, że nasz cel to miasto, którego nie odwiedzić, będąc w Cro, to grzech wielki, czyli Dubrownik, ale...nic z tego...odbijamy w prawo. Znowu kolejne zaparcie dechu. Jesteśmy na Peljesacu!!! No trzeba się zatrzymać. Foty, foty, foty!!!
A o 11.10 naszym oczom ukazał się takowy widok!
Chwilę później już jesteśmy na parkingu. Aparat w dłoń i ruszamy rozprostować kości po Stonie, a i przy okazji coś na szybko zjeść, bo to jeszcze nie cel naszej włóczęgi.
Mury zostały odpuszczone, nie było czasu. Zrobiliśmy kółeczko labiryntami i wróciliśmy na parking. O 11.50 ruszyliśmy dalej. Ależ zaczęły się widoki. Gdzieś powyżej napisałem, że nadejdzie relacja z dnia, w którym Chorwacji mnie pogrąży. To właśnie ten dzień...cały dzień...a tutaj dopiero jestem przy południu:). Oczywistą oczywistością jest, że postoje były częstsze. O 12.30 widzimy znak witający nas w Orebić, jednakże dopiero 15 minut później ukazuje nam się widok miasteczka, a i tak jeszcze 10 minut nam zajmie dojazd do centrum. Przez te kilkanaście minut rozkoszowałem się jazdą w dół. Te zawijasy, to morze, te góry. To jest niesamowite!! W międzyczasie mijaliśmy rozproszoną grupkę niemieckich rowerzystów, którzy akurat wspinali się pod górkę. Wspinali się, bo mało kto jechał na rowerze, większość prowadziła go grzecznie z boku. Nie wiem, kto im polecił tą trasę, ale:
1. Średnia wieku 55 lat
2. Stromo jak diabli
3. Większość kobiet (tutaj upatruję się decyzji o wyjeździe grupy:))
4. Skwar blisko 40 stopni
Nie wiem, ilu przeżyło:).
Słowo wyjaśnienia. Ja musiałem tam pojechać! Przecież to właśnie Orebić miał być celem całego wyjazdu, o czym pisałem wcześniej. Poza tym, musiałem zobaczyć Peljesac po tym wszystkim, co się naczytałem na tym zacnym forum. I co? No i Orebić wydało mi się bardzo dziwnym miastem, miasteczkiem, ale nie zaprzeczę...podobało mi się. Cisza i spokój jakiś taki tam panował. Klimatem jakoś tak pasował mi do Toskanii, w której spędziłem dwa tygodnie trzy lata wcześniej. Tak...luźno, bez pośpiechu, tłoku... Parę foteczek.
Jak wspominałem wcześniej, skwar był straszny. Miałem wrażenie, że różnica temperatur pomiędzy Baśka Voda a Orebić jest taka, jak pomiędzy czyśćcem, a piekłem. Obejrzeliśmy część tylko miasteczka...swoją drogą, nie bardzo też wiedzieliśmy, gdzie skierować nasze nogi, aby coś zobaczyć...tak więc, z racji żaru lejącego się z góry, po zorientowaniu się, jak wygląda sytuacja z promami na Korczulę, udaliśmy się do...konoby:). Tak na jedno Karlovacko.
Nad głowami w knajpce mieliśmy coś takiego...
A taki był szyld tej knajpki
Zeszło nam 1,5h i niejedno Karlovacko:). Rachunek 80 kun, tyle tylko napiszę:). Ciężko było wstać, ale trzeba ruszać dalej. Zanim jednak udaliśmy się na wodną taksówkę, wróciliśmy się do samochodu, wzięliśmy ręczniki i wykąpaliśmy się w morzu. Zbawienie!!
O 16.00 wyruszyliśmy na Korczulę, a tam ruszyliśmy znowu bez planu przed siebie. W międzyczasie pizza w towarzystwie wycieczki amerykańskich uczniów, jakieś lody, klapnięcie nad morzem itp.
0 19.00 powrót do Orebić. Nie bez wrażeń. Siedząc już na łodzi i czekając na "odjazd" w pewnym momencie dobiła do nas kolejna łódka, która przypłynęła z Orebica. Nie miała gdzie zacumować, więc podpięła się pod nas. Po chwili "kapitan" zaczął się niemiłosiernie drzeć. W eter "powietrzny" i w eter radiowy. "O co Mu chodzi?" Normalnie, jakby mu ktoś pięty przypalał. Zaczął odwiązywać liny, odpychać drugą łódkę, razem z "kapitanem" tej drugiej...myśleliśmy, że może będą kogoś gonić. Ale kogo? Kawałek dalej płynął sobie tylko większy statek. Szybko poczuliśmy jednak, o co im chodziło. Jak nie rzuciło w pewnym momencie łódką. Normalnie Titanic w oczach!!! Ten większy statek przepływał za blisko. Zrobił tak wielką falę, która nie zdołała się "rozejść" przed dobiciem do nas, a jak już dobiła...zaczęło się dziać mało przyjemnie!
Wysiadając z łodzi w Orebicu byliśmy już zmęczeni okrutnie i nie przewidujący, że droga "z" będzie dłuższa niż droga "do". Ok. 21.00 jeszcze zatrzymaliśmy się na...ekhm...
...znowu przy latarce z komórki itd.
...
W międzyczasie odwiedziliśmy również jedną z przydrożnych winnic, gdzie zakupiliśmy i wino, i prosek (yach! Jakie to słodkie!!) i rakiję...
Po pewnym czasie zaczął się koszmar. Chciałem znowu być mądrzejszy od mojej intuicji! A tyle razy sobie obiecywałem, że już nie będą. Zresztą macie przykład z przygody na granicy polsko-czeskiej. Zobaczyłem pierwszy możliwy znak na autostradę (Vrgorac), więc stwierdziłem, że wrócimy autostradą i zjedziemy sobie zjazdem Sestanovic i fru do Baśki. Coś mi mówiło, abym jechał Jadranką, no ale...co z tego, że mówiło. Skręciłem...i nie mam pojęcia, ile jechaliśmy totalnymi zawijasami w maksymalnych ciemnościach, zanim odnaleźliśmy autostradę. Chorwaci dali znak, ale nie napisali, że do tej autostrady jest aż tyle kilometrów. Przypuszczam, że w ciągu dnia ta trasa zrobiłaby na nas wrażenie, teraz jednak nie było widać absolutnie nic, poza kilkoma metrami przed samochodem.
Tankowanie w Ravca i jedziemy dalej! Żona już ledwo siedzi, a ja miałem tak dość, że stwierdziłem, że już nawet nie będę zjeżdżał w Sestanovic, ale wcześniej, zjazd Zagvozd bodajże...taaaaa...znowu dałem radę...na bramce uprzejma Pani oświadczyła mi, że tym zjazdem nie dostanę się w okolice Makarskiej, bo drogi prowadzą w głąb lądu, a nie nad morze. Na całe szczęście było już tak późno, że za mną nie zrobiła się kolejka, więc mogłem cofnąć i nawrócić.
Cholernie późno byliśmy w Baśce...padając plackiem na łóżko.
ps. wybaczcie za rozpisanie i dużą ilość fotek. Ciężko było się streścić, a fotki i tak wybierałem z dwie godziny:).