Ten rok zaczął się tragicznie i jak widać nic nie wskazuje na to by było lepiej, Najpierw pandemia, potem znowu pandemia. A żyć trzeba.
Wszyscy czytelnicy relacji Kapitańskiej Baby kojarzą pewnie postać Doktora, który dzięki Kapitańskiej i jej Mężowi – Kapitanowi, wciągną się w żeglarstwo. Kto jeszcze nie kojarzy to zapraszam do lektury opowieści o księżniczkach (opowiesc-o-pieciu-ksiezniczkach-doktorze-i-kapitanie-t51801.html) i o cycatym żeglowaniu na Queen (zeglowanie-na-queen-najbardziej-cycata-relacja-z-cro-t53250.html) oraz na rejsie dla dorosłych. Tam się pojawiam po raz pierwszy. Równolegle z pływaniem po Chorwacji odbyłem jeszcze rejs przepięknym jachtem s/y Roztocze po Bałtyku, oraz oczywiście, również na naszym morzu zdobyłem uprawnienia Jachtowego sternika morskiego. No więc stało się. Trzeba się odważyć i zrobić samodzielny rejs. Jako Kapitan, w końcu po to uczyłem się tego wszystkiego. Na poczatek skromnie. Ja z dziewczyna i znajomy ze swoją. Już na jesieni wybrałem łódkę pod kontem takiego rejsu. Był to cały proces podejmowania decyzji: jaka łódka i z jakim wyposażeniem. Ważne było aby tak je dobrać abym i ja i załogo czuli się komfortowo i bezpiecznie. Wybór padł na jacht typu Sun odyssey 33i (nigdy Bavaria! lodki te są bardzo przechylające się – a wiadomo, że klyent bez krawata jest bardziej...). Zdecydowałem się na odrobinę szaleństwa w postaci grotu pełno listwowego (a nie nawijanego na grot), który daje większa moc. Ale za to mam internet na łodzi – a więc cały czas dostęp do aktualnej prognozy pogody i chartploter w kokpicie, czyli dodatkowe elektroniczne wspomaganie nawigacji przez system GPS.
Przygotowania idą. Pierwsza rata opłacona jest jeszcze na początku grudnia i uzbrajamy się w cierpliwość czekając na wrzesień. W międzyczasie wybucha epidemia. Wszyscy jesteśmy od marca zamknięci i mysl o pływaniu jest tym co pozwala otrzymać się przy życiu bez popadania w szaleństwo. Jednak i we mnie i w załodze narasta obawa o wakacje. Jak będzie wyglądała sytuacja. Majowe wyjazdy nie wypaliły. W wakacje nieustająco śledzę informacje na Cro.pl o obostrzeniach pandemicznych w Chorwacji i na trasie do niej. Cały czas, jako urodzony i z przekonania optymista mam nadzieję na udany wyjazd.
W sierpniu siedzę tylko w moim mieście pływając po lokalnym sztucznym jeziorku (Zalewie) na mojej małej regatowej łódeczce – czyli mojej Francuzeczce . Wyjazd zbliża się coraz szybciej i wraz z nim rośnie napięcie czy się uda. Rezerwuje nocleg po drodze w winnicy, gdzie mamy zatankować cyce z winem.
Dyskusje i informacje z Cro.pl, grupy Chorwacja dla żeglarzy na FB i innych źródeł potwierdzają, że można jechać. Więc jedziemy. Mamy by c w czwartek rano u załoganta (mieszka w innym mieści) i już od niego w piątek jechać na Chorwację. W środę wypisuję wniosek o urlop, sledze nieustająco prognozy, coraz bardziej optymistyczne dla Adriatyku a tu zonk. Około drugiej, gdy już mam nawet kupiony bilet kolejowy do miasta załoganta zostaję info, że jest na kwarantannie bo miał kontakt z zarażonym. Czyli cały subtelny plan poszedł…. sobie. Błyska jeszcze światełko nadziei. Dostaje info od osoby zorientowanej, że jeśli załogant zrobi test i wyjdzie negatywny to go puszczą po 24 godzinach. Błyskawicznie uruchamiany procedurę. Niestety wynik pozytywny. Jest czwartek w południe. Myślimy z dziewczyną co robić. Przesuwać wyjazd? Firma czarterowa nie bardzo jest skłonna, rozumiem to, dla nich to strata. Dla nas też. Ten rok był dla mnie bardzo ciężki w pracy, i ten wypoczynek „mi się po prostu należy” jak mawiają w wyższych sferach. Co robić. Po dłuższych rozważaniach, obdzwonieniu kilku znajomych i sprawdzeniu moich możliwości podejmuje decyzję. Raz kozie śmierć. Jedziemy we dwójkę. Udaje mi się w miare rozsądnie kupić bilety lotnicze na sobotę. Stracimy tylko pół dnia pływania.
Wraz z dziewczyna szybko się pakujemy. Z żalem zostawiam prywatny genaker, który chciałem wypróbować i przede wszystkim puste cyce na wino (tych co nie wiedzą czym są cyce odsyłam do relacji o Queen zalinkowanej powyżej). Radość ale i strach czy się uda i czy sam poradzę sobie na morzu. Radziłem sobie tak na Mazurach, sam ogarniając łódkę, manewry, żagle i całą technikę. Ale tutaj jednak jest morze, tu żartów nie ma, a jak groźny może być Adriatyk też się przekonałem. Ale trzeba spróbować. Obiecuję sobie, że będę pływał tak jak babcia radziła wnukowi lotnikowi: nisko i powoli – czyli bez brawury.