Cała reszta załogi jeszcze śpi.
Takie mamy zasady – jeśli ktoś będzie nam potrzebny na pokładzie po prostu pójdziemy i wyciągniemy z łóżka.
I dziś ten zły los trafia w Roberta.
Idę do jego kajuty i brutalnie budzę.
W normalnych warunkach bez problemu wychodzimy z portu we dwoje z Kapitanem.
Jednak dziś naprawdę solidnie dmucha i to w burtę.
A obok stoi ten olbrzym z bukszprytem nad nami.
I port jest bardzo płytki.
Lepiej niech Robert zrzuci muring a ja cumę – szkoda cennego czasu na bieganie po pokładzie.
Dziś za sterem Kapitan.
Cumy i muring rzuć i ....... płyniemy.
Jeszcze w główkach portu stawiam genuę i Kapitan odstawia katarynę.
W międzyczasie wybiega jeszcze Zeberka żeby chronić burty odbijaczem w razie czego.
Po wyłączeniu diesla na pokładzie panuje cudowna, błoga cisza.
Wiatr dmucha pięknie.
Jeśli nie odpuści – a wg prognoz ma rosnąć – tyle że one się ostatnio niezbyt sprawdzały – bez problemu o czasie dotrzemy do Mandaliny nie używając silnika.
Oby – bo jak włączymy katarynę to nasi współtowarzysze chyba nas pozabijają za to na koniec rejsu.
Kiedy Załoga w końcu wygrzebała się ze swoich koi – czas na przygotowanie śniadania.
Po śniadaniu z kambuza dobiega cudowny zapach wydobywający się z kawiarki.
Jak zawsze kawa: espresso, czarna z domieszką wody, czarna z cukrem, z odrobiną mleka, z dużo mleka, z mlekiem i cukrem.
Jak nad tym zapanować?????
Nie wiem......
A po kawie relaks.
I ploteczki.
O handszpakach i kabestanach chyba.
Kadet bardzo uważnie słucha opowieści doświadczonej żeglarki.