Tak więc zacznę od tego, że akcja miała miejsce w 1988 albo 1989 roku. Wyjazd do Jugosławii w okolice Dubrovnika, oczywiście o autostradach albo assistance mógł człowiek wówczas pomarzyć, a sporą część bagażnika wypełniały części zamienne i narzędzia. Jechaliśmy przez Czechosłowację i Węgry, a głównym bohaterem był włoski Fiat 125 Specjal, taki jeszcze z kwadratowymi światłami z przodu. Autko miało wówczas 18 albo 19 lat. Kupiony został nieco z przymusu, ponieważ nasze poprzednie auto Zastava 1100 zostało rozbite przez świeżo upieczonego kierowcę malucha, który zaparkował na tyle Zastavy.
Ale do rzeczy. Okolice Bratysławy i zaczyna się zapalać kontrolka ładowania. Były to czasy, gdy niepotrzebna była jazda na światłach w dzień, więc powoli przekulaliśmy się przez całe Węgry. Przed granicą węgiersko-jugosłowiańską w Beli Manastir tato diagnozuje usterkę i twierdzi, że to pewnie szczotki w alternatorze. Wobec tego w trójkę z tatą i starszym bratem zabieramy się za wymianę alternatora. Ciach-ciach jakieś niecałe dwie godzinki i alternator wymieniony ale kontrolka nadal się pali
. Pobieżne przeglądnięcie instalacji elektrycznej nie wykazuje żadnych usterek, dlatego w związku z nadchodzącym zmrokiem i koniecznością jazdy na światłach decydujemy się przekimać w aucie i nazajutrz poszukać pomocy. Przejeżdżamy prze granicę, bo to zawsze prościej dogadać się z Jugolem niż Madziarem i zaczynamy szukać Auto-Elektrićar. W Dakovie znajdujemy takowego, a koleś rzut oka na samochód, po czym otwiera skrzyneczkę z bezpiecznikami, wymienia jeden z nich i po 5 minutach samochód działa bez zarzutu, a elektryk nawet nie kasuje nas za "naprawę". Kurcze usterka tak błaha, że nawet nikt o niej nie pomyślał. Bezpiecznik przepala się po drodze jeszcze ze dwa razy ale oczywiście pomni doświadczeń z Dakova, uporaliśmy się z nim szybciej niż z wymianą alternatora
.
A druga historia miała miejsce w 2014 roku skład ten sam, tylko każdy swoim samochodem i ze swoją rodziną. Wakacje w ogóle były trochę pechowe, bo najpierw dopada mnie żołądkówka, później 40 stopni gorączki i angina i na końcu jeszcze auto... Bohaterem jest Renault Laguna mk2 1,8 16V mojego taty. Ojciec - człowiek starej daty traktuje auto w specyficzny sposób. Samochód wówczas miał 10 lat, tato kupił je kilka lat wcześniej, gdy miało na liczniku niespełna 40 000 km, a samochód mimo swojego wieku wyglądał jak nowy. Był zadbany bardziej niż niejeden nowy samochód i generalnie dopieszczony na maxa. Dość powiedzieć, że ulubioną czynnością taty w wolnym czasie jest siedzenie w garażu i opieka nad Laguną - np. czyszczenie pędzelkiem kratek nawiewu
. Ale do rzeczy... Po wizycie w szpitalu i zdiagnozowaniu anginy zaczynamy szukać apteki, którą znajdujemy na obrzeżach Splitu. Leki wykupione, tak więc wracamy do Kaśteli. Jedziemy po parkingu, a tu nagle auto kaput i nie chce odpalić. Scenario najgorszy z możliwych. Po otwarciu maski i odkręceniu korka oleju, podczas próby uruchomienia nie kręci się wałek rozrządu, czyli zerwał się pasek rozrządu. Co ciekawe był zmieniany przed niespełna rokiem i miał przejechane ze 20 tys. Tak więc akcja z assistance, po dwóch godzinach laweta i zatarganie do mechaniora w Splicie. Dodam, że assistance z PZU zadziałało bardzo sprawnie. Ponieważ jest niedziela, facet twierdzi, że rozbierze auto w poniedziałek. Żeby było śmieszniej we wtorek mieliśmy wyjeżdżać. W poniedziałek okazało się, że są pogięte zawory i generalnie auto będzie wymagało remontu głowicy. Okazało się również, że mechanik, który wymienił rozrząd nie wymienił koła pasowego, które się zatarło i spowodowało zerwanie paska. Brat ze względu na kończący się urlop we wtorek jedzie do domu, a ja zostaję by w razie problemów na drodze powrotnej wspomóc dobrym słowem. Generalnie auto zostaje nam przekazane dopiero w czwartek po południu, gdzie od razu wyruszamy w drogę powrotną. Samochód bez problemu pokonuje całą trasę i jeździ bezawaryjnie do dzisiaj. Szkoda tylko stresu i 4000 kn, które musieliśmy wydać przez niekompetencję mechanika wymieniającego rozrząd.