part 5No to jedziemy. Po kilkukrotnych jazdach przez Słowację, od 2 lat jeździmy przez Czechy.
Najpierw trzeba wrócić na autostradę. Moje sugestie coby koło kościoła i w prawo skwitowane zostają lekceważącym spojrzeniem „Nie ucz ojca …”
. Krzysio mówi „w lewo”. Tłumaczę, że wtedy będziemy przez czeski Cieszyn się telepać …
- „Milcz kobieto !” .
Ok. Na wakacje jadę przecież … Nigdzie mi się nie spieszy.
Po kilkunastu minutach „zwiedzania” urokliwego skądinąd miasteczka wpadamy prosto na czeską autostradę. Żadnego sklepu, żadnej stacji benzynowej, budki … nic.
- „Winieta …” – Nieśmiało przebąkuję …
- „No przecież wiem !!!. Ale widzisz, że nie ma gdzie kupić.”
Zawsze kupowaliśmy w tych budkach po prawo na przejściu w Cieszynie, ale tym razem na autostradę wpadliśmy dalej …
Z lekkim niepokojem (przecież jakby co czeska policja nie zrozumie, że to Krzysio nas tak poprowadził) jedziemy wypatrując jakiejkolwiek stacji … Albo my ślepi, albo co, ale winietę udaje nam się kupić dopiero we Frydku. Na szczęście bez konsekwencji …
Jedna z naszych ulubionych uliczek we VrsarzeDalsza droga upływa nam bez przeszkód, korków czy robót drogowych. Brno, Wiedeń za chwilę z prawej miniemy Graz … Nie lubię tej części austriackiej autostrady – okropnie kręta jest. Żeby jakoś urozmaicić sobie monotonną jazdę – konwersujemy. Ogarnia nas głupawka i wyczerpawszy „podstawowe” tematy powracamy do poranka i sceny pod prysznicem ubarwiając ją we wszystkie możliwe sposoby. Nawet główny bohater zaczyna śmiać się z samego siebie … Pogoda piękna, kilometry upływają dość szybko … Świetnie oznakowane drogi wskazują właściwy kierunek jazdy … Maribor … Klagenfurt …
KLAGENFURT ?!?!?! Jaki Klagenfurt
? Nigdy przez niego nie przejeżdżaliśmy w drodze do Chorwacji … Do Wenecji owszem …
Rzut oka na mapę … No tak … Jasne …
Obśmiewając głowę naszej rodziny przegapiliśmy delikatne rozwidlenie autostrad za Grazem …
- Zawracamy … - inteligentnie palnęłam.
- Jak ? Na autostradzie ?
- …
W końcu bocznymi drogami udało nam się powrócić na właściwy kierunek (20 min. w plecy).
- To przez to, że się ze mnie śmialiście …
No coś w tym jest …
RovinjTradycyjnie wypatrujemy zjazdu nr 226, dalej uroczy Murek, Lenart…
Jest koło południa, więc towarzystwo słusznie domaga się obiadu. Wypatrujemy znanej nam pizzerii
A i owszem jest … Tyle, że urlop do połowy sierpnia … Nic to … parę km dalej następna.
Zamawiamy 4 pizze (głodni byliśmy okrutnie), niektórzy pifko, niektórzy dzbanuszek wody …
Pizza smaczna, pifko też … Woda okazuje się być bezcenna=darmowa
.
Wypoczęci, najedzeni ruszamy w dalszą drogę. Naczytawszy się na forum i nauczona własnym doświadczeniem w kwestii korków na granicy SLO-CRO postanawiam poprowadzić rodzinkę innym przejściem takim bardziej w prawo patrząc na mapę (blondynka jestem). Z Ptuja jedziemy na Videm, nie zaś na Trzec. No i tu zaczynają się schody. W okolicach przejścia nie ma na mojej mapie żadnej miejscowości i nie wiem jak pomóc Krzysiowi. Ustawienie jakiejś dalszej miejscowości powoduje, że Krzysio uparcie każe jechać na Macelj …
Postanawiamy jechać na czuja … Okolica cudna … Widoczki piękne. Droga wije się to w górę to w dół … (pizza w żołądkach również). Momentami robi się jakaś taka „piątej kolejności odśnieżania” … Nachodzą nas myśli żeby zawrócić … Ale nie poddajemy się … W końcu ulga … Jest jakaś budka i szlaban … Po lewej stronie malowniczo rozpościera się cmentarz …
Sympatyczny pan strażnik pyta dokąd jedziemy i wręcza komplet mapek i ulotek reklamowych. Potem w necie sprawdziliśmy, że żadnych korków na granicy nie było.
Cóż … pozostaje nam uroczą wycieczkę krajoznawczą uznać za swego rodzaju wartość dodaną – poznaliśmy nową trasę, nie wiadomo, co się może kiedyś przydać …
RovinjPodróż przez Chorwację początkowo jak zwykle nudna …. Żeby jakieś dziury w nawierzchni … zwężenia … roboty drogowe … Człowiek by się rozerwał … A tu nic … Gładko i prosto … Mijamy kolejne tunele …
Wreszcie naszym spragnionym oczom ukazuje się widok na jaki czekamy co roku …
JADRAN
Vrsar Jako, że nasz samochodzik dużo pije powyżej 120 km/h nie jedziemy zbyt szybko (dzieciakom powoli kończą się filmy – młodsze i książki – starsze). Jeszcze z drogi wysłaliśmy sms-a na kwaterkę, że będziemy ok. 23, otrzymaliśmy potwierdzenie, że ok. tak więc nigdzie nam się nie spieszy …
Ok. 21 pan M. zaczyna widzieć jakieś nieistniejące stwory
, litościwie zamieniam się z nim na miejsce … Pan M. momentalnie zasypia. Już nie raz proponowaliśmy mu zgłoszenie do jakowejś księgi rekordów w szybkości zasypiania … Mistrzem jest niewątpliwym …
Droga upływa spokojnie przerywana jedynie kilkoma podrywami pana M. z rozrzutem rąk jak w odruchu Moro u niemowlaka (nagły wyprost kończyn dolnych i górnych
) i tekstem: - „O matko, myślałem, że prowadzę i zasnąłem …” .
Kiedy dojeżdżamy do Breli jest 23, zupełnie ciemno, Krzysio ma problem z ulicą Put Luke.
Co więcej w kilku odwiedzonych przez nas sklepach również nie znają takiej ulicy …
Pięknie …
Na szczęście w kolejnym sklepie (piekarni) wpadam na pomysł żeby nie pytać o ulicę tylko o restaurację Burin obok której jest nasza kwaterka … Bingo !!! Pani informuje, że mamy wrócić na główną potem pierwszą w lewo i do końca. Przynajmniej tak zrozumiałam …
Jedziemy … Coraz bardziej w dół coraz węziej … Czy aby na pewno to tu ? Wreszcie widzę znajome ze zdjęć dachy bliźniaczych domów. W jednym z nich jest nasz „apartment”. Wita nas młoda dziewczyna, która później okazała się „panią sprzątającą” i prowadzi do apartamentu. Nareszcieeeeee !!!