30 IX (sobota) i 1 X (niedziela) SPLIT I NIESTETY POWRÓT
Jurek ciągnie ostro swoją relację, ja się zaniedbałem, więc trzeba trochę podgonić.
No tak, wszystko co dobre, kiedyś się kończy
. Dzisiaj niestety dzień wyjazdu. Pytamy się czy możemy zostać trochę dłużej (bo oficjalnie to check out jest już około 10.00). Recepcjonista sprawdza w kompie i mówi że niestety nie, bo przyjeżdżają jacyś Państwo Hantel ( ()--()
) z Niemiec i pokój trzeba zwolnić około 12.00. Ale gdybyśmy chcieli zostać do wieczora może nam dać inny pokój
.
Do 12.00. spokojnie nam wystarcza, żeby ostatni raz popatrzeć na Hvar i pomoczyć odnóża.
Nieszczęsna 12.00. - odjazd. Jadę powoli, stale oglądam się do tyłu. W Supetarze jesteśmy dopiero na 13.00. Prom ma być o 14.00. , jesteśmy pierwsi na podjeździe. Tym razem będzie to Jadrolinija.
Nasz carrier zbliża się powoli do nadbrzeża, otwiera paszczę i ładujemy się na niego. Standard promu lepszy od tego poprzedniego ze Splittours. Duża ładna sala wypoczynkowa z dużym LCD, czyste zadbane ubikacje, zadaszony górny pokład, więcej informacji o systemach bezpieczeństwa, drogach ewakuacji, więcej tratw ratunkowych itd. i ciekawe zdjęcie (łza się w oku kręci).
W Splicie jesteśmy po 45 minutach. Znajdujemy parking niedaleko starego miasta i idziemy zwiedzać. Wchodzimy na stare miasto przez bramę żelazną, dochodząc do Perystylu.
Jestem wielbicielem
wszystkiego co związane z Imperium Romanum, więc Perystyl (i jego otoczenie) robi na mnie olbrzymie wrażenie. Kolumnada, sfinks wyglądają rewelacyjnie.
Wchodzimy do katedry. Od razu widać że budynek ma rzymskie korzenie. Chodzę po niej z 20 minut.
Oglądamy wspaniały skarbiec, potem kryptę.
Następnie wchodzę na wieżę, z niej dopiero można ocenić wielkość dawnego pałacu. Las nowych budynków, przetykany gdzieniegdzie starożytnymi budowlami.
Po katedrze wizyta w baptyserium, czyli dawnej świątyni Jowisza. Wychodzimy na zewnątrz poprzez bramę miedzianą, obchodzimy mury idąc do bramy srebrnej, wchodzimy jeszcze raz w okolice Perystylu. Gubimy się specjalnie w uliczkach podążając w stronę bramy złotej. Po lewej stronie bramy zatrzymujemy się w sympatycznej pizerii na ostatni posiłek i niestety ostatnie cappuccino w Chorwacji.
Jest tam studnia życzeń z wrzuconą kasą, Hubert próbuje coś stamtąd wyciągnąć
. Potem przechodzimy przez złotą bramę prosto na piękny pomnik biskupa z Ninu, obowiązkowe zdjęcie z palcem (na szczęście nie tym wskazującym na górze) i powrót do auta.
Moja żona ogląda witryny sklepów, podejrzewam że drogich marek, dobrze że wszystkie są już zamknięte. Wsiadamy w auto i odjazd. Jest godzina 17.30. Po drodze tankowanie do pełna i około 18.00. wjeżdżamy na autostradę. Parę słów o niej (to dla początkujących
). Jest płatna i to nie mało, ale patrząc na rozmiary prac poczynionych przy jej budowie, wcale to nie dziwi. Liczne wiadukty, tunele, doskonała nawierzchnia. Co chwilę tablica informacyjna z temperaturą, doskonałe oznakowanie. Tereny przez które początkowo wiedzie są niezamieszkałe. Przed Svetim Rokiem ostatni rzut oka na morze (widać je o tej porze na domysł) i wjeżdżamy w inny świat. Jechałoby się idealnie gdyby nie część kierowców, którzy jadąc za człowiekiem (dodam że na autostradzie zawsze trzymam się skrajnego prawego pasa) albo z przeciwka świecą cały czas długimi światłami, niektórzy z nich robią sobie czasem głupkowate wyścigi i to w tunelu (np. przed Małą Kapelą dwie BM-ki i dwa Mercedesy)
. Drugi minus to fakt że między Karlovacem a północnym zjazdem do Zabrzebia (jadąc od Adriatyku), nie ma gdzie zatrzymać się na siku czy tankowanie. Przed 23.00. dojeżdżamy do granicy, uśmiech, machnięcie ręką i Węgry. Na pierwszej stacji w Letenye kupuję obowiązkową winietkę. Na stacji full rumuńskich aut no i samych Rumunów. Myślałem że to Polacy są hałaśliwi, ale ta nacja przebija wszystko ( a dodam że nie znałem ich i nie jestem do nich uprzedzony). Wrzeszczą do siebie, chodzą między samochodami i w sklepie wpychając się w kolejce i dezorganizując pracę obsługi
Jadę dalej; przed górką dwa rumuńskie auta stoją sobie na awaryjnych, zajmując cały pas ruchu. Kierowcy gawędzą sobie o czymś przyjaźnie. Dalej znowu zabawa, zwykła droga, autostrada itd. Podoba mi się, że na trasie jest znak traktorki, furmanki i chyba rowerki out. Dojeżdżamy tuż po 2-giej do Budapesztu. Basia za kółkiem, ja pilotuję
. Człowiek jest rozespany i wzrok płata figle. Raz ja widzę źle, raz Basia, w końcu orientujemy się że wracamy do cro, 3 razy przejeżdżamy przez Dunaj i zaczynamy na siebie warczyć
. Na szczęście moja mądra kobieta zatrzymuje auto i pyta jakiegoś przerażonego chłopaka jak jechać a ten pokazuje właściwą drogę. Po wyjeździe z Budapesztu autostrada w połowie przestaje być autostradą, liczne mijanki i ograniczenia prędkości. Poniewczasie przypominamy sobie
że mieliśmy kupić coś Hubiemu na dzień węgierski w przedszkolu (bo Tarnów to miasto generała Józefa Bema i robią tam takie różne imprezy). Zatrzymuję się na trzech kolejnych stacjach benzynowych, zdając sobie sprawę, że to niezbyt dobre miejsca na takie zakupy. Na pierwszej stacji są tylko węgierskie videopornosy (jestem w szoku - 2 regały), wina i gazety. Na drugiej gość, bardzo chcący nam pomóc, nie rozumie nawet słowa "hungarian", ale tam kupujemy nalepkę z literą H i jakąś węgierską motoryzacyjną gazetę. Dopiero na trzeciej u sympatycznej pani kupuję ładną szkatułkę z wyrytymi wzorami, które wyglądają na madziarskie,. Niestety po bliższych oględzinach okazuje się że szkatułka jest Made in China
. Trudno
dość tego szukania po nocy. Na słowackiej granicy znowu sympatyczna kontrola graniczna i to po polsku. Przez Słowację przejeżdżamy szybko, robiąc po drodze zakupy moich ulubionych słowackich specjałów w całodobowym Tesco w Preszowie (piwko, syr na wyprażanie, czekolada Studencka i dr. Pieprz; coraz trudniej go dostać, może ktoś wie gdzie go kupić w dużych butelkach
). Dojeżdżamy do Koniecznej przed ósmą. Słowacki pogranicznik miło wypytuje nas skąd jedziemy, jaka pogoda, jaka droga. Mówi że sam by tam zaraz pojechał. Paszportów nawet nie sprawdza. Woła polskiego kolegę, żartując że ten musi się sporo nachodzić, bo jest dzisiaj sam. Polak również bardzo miły dokładnie przepuszcza nasze paszporty przez jakiś czytnik, sprawdza po naszych twarzach czy my to my, wpisuje pracowicie dane naszego auta w komputer. Kupę roboty. Jedziemy dalej. Dzieci się budzą. Patriota Hubert patrząc na rozsypujące się chałupy w Zdyni, cieszy się że to już Polska
. W Tarnowie jesteśmy o 9.30. szwagier pomaga wnieść bagaże. Myślę sobie że dobrze że jutro mam wolne, bo po urlopie trzeba odpocząć
.
To zasadniczo koniec. Dziękuję
Wam Wszystkim Moi Drodzy za cierpliwość i za rady. Wiem że relacja była wyczerpująca dla Was (i dla mnie też).
Pozdrawiam.