Odcinek trzynasty, część druga: 2017-09-13 – Supetar – włóczęgostwo ulicami prozy, albo jak się staje cromaniakiemPrzyjechaliśmy bez określonego celu. Auto zaparkowaliśmy jak uprzednio, na parkingu, tym razem poprawnie biorąc kwit parkingowy i ruszyliśmy powłóczyć się mniej uczęszczanymi ulicami aby spróbować odczuć każdym skrawkiem ciała, jakie emocje mogą towarzyszyć w takiej wędrówce. Pierwsze co nas zastanowiło to dużo mniejsza liczba osób w kolejno mijanych knajpkach na dojściu do Poratu
Czy już przy samym Poracie
Słońce, chociaż popołudniowe, to jednak ocieplało swoimi promieniami fasady budynków. Od strony budek z jak ja to nazywam turystycznymi pierdołami również „pachniało” ciszą i tylko nieliczni turyści przemykali wąskimi uliczkami.
Wtedy chyba pierwszy raz poczuliśmy, że nasza Bračka przygoda ma się powoli ku końcowi. Trochę na chybił trafił wybraliśmy ulicę
Ivo Vojnovića, a okazuje się, że to dość oryginalna postać. Urodzony w szlacheckiej rodzinie w Dubrowniku, zmarł w Belgradzie, ale gdzie on nie mieszkał, to szok: Split, Zagrzeb, Križevci, Bjelovar, Zadar, Dubrovnik, Supetar, Zadar, Supetar, Zagrzeb, Šibenik, Linz, Zagrzeb, Nice, Dubrovnik. Pochowany w Dubrovniku. Normalnie Cromaniak. A tak zupełnie poważnie sam mam za sobą mnóstwo przeprowadzek i ja mu osobiście współczuję. To bardzo trudne nie móc odpowiedzieć na pytanie –
Ale gdzie jest twoje takie gniazdo, miejsce z którym czujesz największą więź?. Może w przypadku Ivo taki miejscem był Dubrovnik. W końcu tam go najbardziej doceniono. Jest autorem dużej ilości utworów literackich ale jedno z czołowych miejsc w jego pracach zajmuje
Dubrovnik TrilogyNa wejściu w uliczkę zamieszczono tabliczkę,
która precyzuje za co wybrano go na jej patrona. Otóż do roku 1903 w sensie urzędowym chorwackie zwierzchnictwo nad wyspą było w rękach urzędników ze Splitu. I to właśnie Ivo został pierwszym, że tak kolokwialnie ujmę szefem wyspy, będąc przy okazji sędzią.
Cappo di cappi tutti of Brać. Nie, nie, Zdzichu nie oszalał idąc tą drogą – używam tego włoskiego mafijnego określenia z rozmysłem bo coś jest na rzeczy. Zdążył co prawda podczas rządzenia jeszcze napisać na wyspie ciekawą powieść
Śmierć matki Jugović ale już w 1907 roku został zwolniony z powodu przestępstw finansowych przy jednoczesnym pozbawieniu prawa do emerytury. Oczywiście – pozbawiono go prawa do emerytury jedynie za te 4 lata w Supetarze, ale ja specjalnie to wspominam. Na tej ulicy znajduje się bowiem taki oto przybytek
Ciekawe, jak czuje się starszy człowiek, gdy mówią mu, że resztę życia spędzi na ulicy, którą nazwano nazwiskiem człowieka pozbawionego prawa do emerytury…
Dwie tabliczki na domu są wynikiem tego, że Don Drago Bosiljevac był mniejszy
cappo di tutti i nie umiał kasą zarządzać – toczyło się przeciwko niemu postępowanie likwidacyjne. Oby tylko nie został pozbawiony prawa do emerytury i nie wylądował w Cor Meridianum.
Uliczka ukazuje jeszcze jedną ciekawą rzecz, mianowicie prawie naprzeciwko domu starości pod numerem 11 na murze domu są jakby doklejone płaskorzeźby
Idąc dalej ulicą imć szlachcica Ivo, który mimo porażki w Supetarze nadal dostawał intratne posady w sądownictwie (to chyba dlatego, że wtedy nie było internetu albo nie dostał wpisu z artykułu 52 kodeksu pracy) i odpracował błędy, skoro jako jedyny wówczas doczekał się w czasie pochówku w Dubrowniku przemarszu konduktu żałobnego główną ulicą starego Dubrownika – Stradunem. To było wielkie, pośmiertne „wyróżnienie”.
Nie wiem czy wiecie, że drugą osobą, która została w ten sposób „wyróżniona” był Polak, dyrygent Ludomir Michał Rogowski. On w 1926 roku przyjechał do Dubrownika i tak się dał oczarować pięknu tego miasta, że pozostał w nim na zawsze. Tam komponował, między innymi oratorium
Cud św. Błażeja (patrona Dubrownika), tam zmarł w 1954 i tam jest pochowany na cmentarzu Boninowo.
Doszliśmy w końcu do konoby Gušti mora.
Nie wiem jak to powiedzieć. Ani karta nas jakoś nie zachęciła, ani pustki w konobie, ani taka perfidna wręcz cisza, brak zapachów i sterylność widziana z bramy. A może po prostu nie czuliśmy głodu. Nie wiem. Możliwe, że odpuściliśmy pyszną kolację, bo o pomyłki zawsze łatwo. To tak, jak patrzysz na taki dom
Pierwsze co zauważasz to jego ogrom i zamknięte okiennice i myślisz. O kurczę, jakie tam się mogą odbywać orgie, albo zebrania tajnego stowarzyszenia. Albo może to dom kaźni jakiejś, albo mordują tam. A może jacyś wolnomularze. I nawet nie podchodzisz. A potem widzisz mały domek z przyjaźnie otwartymi okiennicami, wsadzasz głowę uzbrojony w aparat i nagle cykasz taką fotkę
I cofasz głowę z przerażeniem, bo zanim dotrze do ciebie, że to warsztat naprawy laptopów to myślisz, że to rzeźnia jakaś…
Z tymi laptopami to przesadziłem chyba….
No ale jak człowiek jest taki emocjonalny i „szpiegowaty” to zawsze wściubi nos, gdzie nie trzeba prawda?
Tylko, że zaraz. Akurat to, co uchwyciłem na kolejnym zdjęciu wypatrzyła żona
Znacie to? Roślinki w opakowaniach po maśle roślinnym, margarynie, i cholera wie czym. W ilu domach zamieszkałych przez starowinki w Polsce można dojrzeć takie rzeczy. Dobrze rozwinięta
przydaśka i zamiłowanie do ciężkiej pracy na roli
I tak sobie zacząłem dumać. Jejku, ile dziwnych rzeczy na tych urlopach wypatrzy moja żona. Rzeczy na które ja nie zwróciłbym uwagi. Dzięki Mariola. Tak cudnie wypełniasz moje życie zwracając moją uwagę na emanujące pozytywną energią detale. (
resztę dopowiem jej na ucho, wieczorem… wybaczycie mi prawda?)
Skończyła się ulica Ivo, skręciliśmy w przypadkową ulicę… Patrzymy, a to ulica Vladimira Nazora. Jakoś tak pisarsko tego dnia się nam Supetar pokazywał. Ulica Nazora nie ma jednak wiele do zaoferowania
Zwykłe domy, wieczorne podlewanie ogródka w jednym. Jakiś grill w innym. Generalnie jednak pusto. Przyroda tylko robi swoje.
Ale przyroda wszędzie ma coś ciekawego do zaoferowania, jak nie owoce, to kolory. Jak nie zapachy to kształty.
A potem przyglądaliśmy się budkom z pamiątkami na promenadzie zastanawiając się, jak ci ludzie się z tego utrzymują. Pustki, cisza, a na półeczkach pełno. Z rzadka ktoś stanie, zapyta. Znam straganiarskie życie. Dorabiałem tak na studiach. Potem w latach 1993-1997 sprzedawałem produkty wytwarzane w naszej rodzinie. Znam te chwile, gdy nikogo nie ma, a straganiarze tworzący tak naprawdę jedną rodzinę schodzą się, żartują, snują opowieści. Czy na tej promenadzie jest tak samo? Nie zauważyłem.
Odłożyłem aparat i przyglądałem się nielicznym spacerowiczom. Przecież kalendarzowo jest lato, ale odczucia tego dnia miałem jesienne. Dom starców, babinki wystawka roślinek, zamierający ruch przy stoiskach, zasypiające słońce. A jednak bardzo się ucieszyłem, że jestem na Braču – moim zdaniem tę wyspę trzeba poznać koniecznie – dojrzewała we mnie chęć poznawania jej jeszcze mocniej po przyjeździe, co teraz realizuję i to właśnie wtedy zakiełkował w mojej głowie pomysł na tytuł relacji.
Stwierdziliśmy, że chcemy sobie spokojnie usiąść i popatrzeć w przestrzeń na koniec tego dnia, który przyniósł nam odpoczynek, uśmiech i przemyślenia. Stoliki przy Poracie zapełniały się, muza z głośników ponownie była jakaś taka mało chorwacka. Spojrzeliśmy na siebie. Villa Marija! Wiedziałem. Nawet do auta nie wracaliśmy Poratem, ale fajnie bo trafiliśmy na kogule:
A właściwie na kogulavanje – to już parokrotnie opisywany i pokazywany sposób wykładania dróżek w Chorwacji. Nie ma się co dziwić. Materiał gratis, wystarczy zebrać w morzu. Sposób ułożenia fajny. To zawsze jest pozytyw, gdy się widzi, jak człowiek umie korzystać z darów natury.
Spożywając już w Splitskiej innego rodzaju płynny dar natury przypatrywaliśmy się, jak dwie młode mamy zajmują się wymianą zapewne bardzo ważnych myśli i w ogóle nie zwracają uwagi na grę dwóch dzieciaków w wieku może 8-9 lat. Piłka kopana przez nich wylądowała w wodzie. Dobrze, że małe fale dobijały ją do kamiennego brzegu. Obaj kombinowali jak ją sięgnąć, męczyli się, w końcu udało im się ją doholować do miejsca, gdzie było najbliżej z kamiennego brzegu do wody i wyciągnęli ją. I tak sobie pomyślałem, ot inaczej pojmowana samodzielność. U nas – czekaj synku, mamusia ci pomoże – tam – radź sobie sam, tylko wtedy dasz sobie radę w świecie…
Dzieciaki grały dalej, a my zapłaciliśmy i szliśmy do apartamentu. Mijając dzieciaki zauważyłem, że piłka znów leci do wody. Dwa szybkie kroki i odkopnąłem ją im. Konsternacja. Cisza. Spojrzenia. Maluchy zaczęły ją znów kopać. Jedna z matek skinęła nieznacznie głową. A ja do dziś się zastanawiam czy zyskałem tym poważanie, czy lepiej trzeba było odkopnięcia się nie podejmować…
No proszę, gdzie ja myślałem, że przy pisaniu relacji i wymianie myśli na innych relacjach uda mi się zostać cromaniakiem... 500-tny wpis...