Odcinek dziesiąty, część druga: 2017-09-10 – Słoneczna Milna - od sztywności do zwiotczenia...-
To gdzie teraz żono? – spytałem nastroszony jak kogucik, obserwując doganiane stado rowerzystów i formujący się za mną sznurek kilku aut.
-
A jaki jest wybór? - Nie lubię odpowiedzi w formie pytań, ale takiej się właściwie spodziewałem. Nie spodziewałem się tylko, że moją uwagę zwróci ruch jej pięknych dłoni uwypuklający piersi… Wróć…Poprawiający pas bezpieczeństwa… Ach my mężczyźni, nam wszystko się z jednym kojarzy…
-
Dzwonnica w Ložišćy, pipidówka, albo Milna - odpowiedziałem dostosowując prędkość do grupki jadących przed nami Brytyjczyków.
-
A co jest ciekawego w tej pipidówce? – bałem się, że te dumnie uniesione jej ramiona zwiotczeją, a lekko wysunięta do przodu bródka opadnie w geście zniechęcenia, ale odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
-
Hm… Kościół… - Spojrzałem w te filuternie przymknięte oczy mojej pięknej żony, która zrobiła jakiś taki ciekawy dzióbek i szepnęła…
-
A loda byś nie chciał?Natychmiast we mnie wszystko zesztywniało! Łącznie z nogą na pedale gazu, ale zdążyłem w ostatniej chwili wymanewrować, tylko przez uchylone okno wpadło zdanie treści mniej więcej - „Watch out You fucking asshole” – stąd uznałem, że to Brytyjczycy umykali na pobocze…
Zanim mój mózg wyhamował już wpadłem na zielone światło w Ložišćy i nie zdążyłem nawet spojrzeć, gdzie tu stanąć, a już droga wiodła do góry. Zanotowałem tylko, że to chyba przy mijanym właśnie cmentarzu jedna z forumowiczek stanęła, by obfotografować dzwonnicę. Uwierzcie mi jednak, że w stanie napięcia, jakie mnie dopadło, wyglądałbym bardzo dziwnie wysiadając, a przecież nadjeżdżała grupa żądnych krwi Brytyjczyków, zatem nie zatrzymałem auta ani tam, ani w Bobovišćy wiedząc, że przecież będę tą drogą wracał.
Z Milną się nie polubiliśmy. I to nie dlatego, że trójkąt: ona, żona i ja nie był wówczas mi do niczego potrzebny, ale zjechaliśmy do portu pełnego łódek
(jako ignorant tego co na wodzie pozwolę sobie generalnie nazwać to co wyrosło nam przed oczyma łódkami). Tak więc łódek jak psów, samochodów tudzież,
ale ludzi jak na lekarstwo.
Pomyślałem, że poszli do kościoła, niedziela wszak południe. A kościół chyba pomyślał - co Ty wiesz o mszach i się zamknął.
Z kronikarskiego obowiązku powiem, że jest to kościół parafialny pod wezwaniem Matki Bożej Błogosławionej (Gospe od Blagovijesti), którego budowę ukończono w roku 1783.
Obok stoi sobie jakiś dom – totalne przeciwieństwo znanego niektórym Wam z Bolu „Kuća u kući” – czyli domu w domu. W Milnie jest dom bez domu w środku, a właściwie skorupa domu.
W takim miejscu coś takiego? Naprawdę? Rozumiem w Škripie, w Dolu, w Dračevicy, ale tu???
Uszliśmy jeszcze może ze 100 metrów. Zrobiłem kilka fotografii…
Zauważyłem kotwicę
I powiedziałem –
rzucono kotwicę – stop!O betonowe nabrzeże chlupotała woda trzaskając o nie śmieciami i plastikowymi butelkami wychlapując na brzeg odorek. Na większych łódkach wiara siedziała przygotowując się do jedzenia. Narodowości bez liku, ale jeden wygląd. Zmęczeni, wielu przepitych, wielu podpitych w niekoniecznie na świeżo wyglądających ubraniach. Z fałdami na brzuchu lub bez - siedzący w nieładzie. Nie myślcie, że ja jakiś taki dystyngowany i wiecznie super jestem. Nie o to chodzi. Wielu z nas wygląda w domach, jak wygląda. Ale jak idziesz ulicą i mijasz domy to tego nie widzisz, a tam nie szło nie widzieć.
Wszystko mi zwiotczało. Nawet dwie gałki lodu niczego nie wynagrodziły. Ani drogie nie były, ale też i niezbyt dobre. Lody dojadaliśmy w samochodzie, można zatem powiedzieć, że w naszym przypadku wizyta w Milnej zajęła tyle, co zjedzenie dwóch kugli. Szczerze mówiąc nie wiem czy dam sobie szansę jeszcze kiedykolwiek tam zajrzeć. Ja chyba wieśniak jestem, co to go bardziej interesują pipidówki.
Jeszcze tego dnia zostanę wzięty za złodzieja, wystraszę się matriarchatu i z żalem donoszę, ale oleję Elaphusę – to jednak w następnym odcinku