14 lipca
Pobudkę zarządzam wcześnie; chciałbym zdążyć na jak najwcześniejszy prom, tak, by potem na kontynencie mieć jak najwięcej czasu do dyspozycji. Rodzina wierzga, drapie, jęczy i marudzi, ale jakoś udaje mi się pokonać ów opór, dzięki czemu do Skradina, skąd startują statki przewożące amatorów wodospadowych widoków w górę rzeki, udaje nam się dotrzeć około jedenastej.
Dajemy się złapać na pierwszy z brzegu parking; potem nawet się z tego cieszyliśmy, gdyż zmusiło nas to do przejścia przez całe niemal miasto, sprawiające dość sympatyczne wrażenie.
Moja lepsza połowa zajęła kolejkę do stateczku, ja zaś z dzieciakami ruszyłem do kas po bilety wstępu. Po jakimś półgodzinnym oczekiwaniu - częściowo w pełnym słońcu - udało nam się zdobyć upragnione przepustki do jednej z większych chorwackich atrakcji.
Dwa lata temu spędziliśmy pół dnia na Plitvickich Jezerach. Wywarły na nas wielkie wrażenie, i liczyliśmy na to, że wodospady Krki podziałają na nas w podobny sposób.
Z biletami w garści przyszło nam poczekać jeszcze jakieś dwadzieścia minut na jeden ze statków. Nasze oczy cieszył między innymi taki oto widok jednego z autostradowych wiaduktów:
Wreszcie jest! On, stateczek! Jakoś upchaliśmy się na jego pokładzie i ruszyliśmy w górę rzeki.
Dwadzieścia, może trzydzieści minut... i oto dopłynęliśmy.
A tam?
Upał, masa ludzi, część pluska się w wodzie (w odróżnieniu do jezior plitvickich, gdzie zakazana jest kąpiel, można tu znaleźć miejsce do legalnego popluskania się w wodzie). Dalej jest niewiele lepiej - tłok na ścieżkach, tłok na punktach widokowych, tłok przy atrakcjach w rodzaju pokazowej kuźni czy młyna wodnego. Brrr...
Widoki jednak wynagradzają trudy eskapady: