Ścieżka, trzymając się blisko urwiska, schodzi zakosami. Mgiełki ustąpiły i na niebie pojawił się księżyc w pełni. W zapadających ciemnościach coraz mniej widać, zdążyłem jednak poznać logikę tego odcinka trasy. Nawet tam, gdzie ostry skręt nie jest oznaczony szlakiem, nagle stromiejący teren wskazuje na to, że właśnie zszedłem ze ścieżki. Wtedy wracam kilka ostatnich kroków i odnajduję prawidłowy kierunek. Łagodne - zbyt łagodne - zejście, obfitujące w niezliczone zygzaki, wchodzi na nieco piarżysty teren, potem znów zanurza się w kosodrzewinę. W którymś miejscu wyraźnie namalowane znaki wprowadzają oczywistą dezinformację - na sąsiednich kamieniach znak skrętu oraz strzałka sugerująca pójście wprost przed siebie. Sprawdzam trochę na wyczucie, wreszcie łapię właściwą trasę.
Dalej ścieżka zaczyna się zupełnie zatracać - to znaczy jest, ale zupełnie niewidoczna pod gęstniejącą kosówką, wciskającą się bezceremonialnie na szlak. Rozpycham się jeszcze przez chwilę prawie po omacku, w końcu nie pozostaje mi nic innego, jak wyjąć z plecaka czołówkę. Teraz nieco łatwiej przychodzi mi rozchylać namolne gałęzie i stawiać stopy na właściwym miejscu. A okazuje się, że nie jest to wyłącznie problem, aby nie zapędzić się w las poprzerastany jeszcze kosodrzewiną. To może być kwestia życia i śmierci. Bo akurat wyrastają przede mną tabliczki z ostrzeżeniami o minach. Bez latarki nawet bym ich nie zauważył. Trupie czaszki i skrzyżowane piszczele. Zaminowany szlak...
Na szczęście ci, co umieścili ostrzeżenia, oznaczyli we właściwym miejscu zejście ze szlaku. Schodzę ze ścieżki pomiędzy drzewa, bardzo wolno stawiając kolejne kroki, z największą uwagą wyszukując przejścia przez pole minowe. Tyle, że w wąskim snopie światła rzucanego przez czołówkę nie jest to takie oczywiste. Kropelki potu spływają mi po skroni. Lisek luzak... Dotąd tylko hipotetyczny, teraz się nagle zmaterializował. Trafiły mi się te miny w najgorszym możliwym momencie.
Upływają kolejne minuty, kiedy w największym skupieniu usiłuję odnaleźć bezpieczną trasę. Trasę... To jednak zdecydowanie eufemizm. W ciemnościach pomiędzy drzewami nie widać niczego, co przypominałoby ścieżkę. Wyszukuję na drzewach jakichś znaków, waham się przed każdym postawieniem stopy. Kolejny krok zrobiony. Nic. Jeszcze jeden. Nic... Oby tak dalej.
W końcu strzałka na drzewie kieruje z powrotem na szlak. To pole minowe mam za sobą, ale... co czeka mnie dalej?
Póki co, ścieżka przechodzi w szerszą dróżkę i brak kolejnych ostrzeżeń o minach. Jeszcze trochę w dół i docieram do szerokiej drogi, na której brak już jakichkolwiek znaków. Powinienem raczej pójść w lewo, a więc najpierw sprawdzam prawy wariant. Idę kawałek, ale żadnego szlaku nie widzę. Zatem wracam i ruszam w kierunku intuicyjnie właściwym. Po chwili jest! Szlak na drzewie. Ale to już ostatni, jaki tego dnia, czy właściwie już nocy, uda mi się znaleźć. Droga, trzymając kierunek południowy, wyprowadza na szerokie polany. Chmurki się rozpłynęły i księżyc w pełni rozświetla teren. Teraz już nigdzie nie muszę się spieszyć - i tak jest ciemno. Zasiadam do kolacji, przy okazji sprawdzając w odbiorniku gps, dokąd to tak naprawdę muszę dzisiaj dojść. Siedem i pół kilometra w linii prostej. Kierunek pokazany. Pięknie. Żeby tak jeszcze jakąś ścieżkę w tym kierunku znaleźć.
Niestety, szlaku brak i zaczynam się obawiać, że czeka mnie długa, bardzo długa trasa okrężna. Kiedy w lewo odchodzi jakaś droga, biorę ją z nadzieją, że coś może wniesie w moje życie. Cóż, doprowadza tylko do niezbyt cudnej daczy i tu się kończy. Nie odważę się schodzić na przełaj w dolinę, zwłaszcza po tym memento, które spotkałem wcześniej.
W oczy rzuca mi się blaszany zbiornik na wodę. Może chociaż tyle skorzystam, bo w mojej butelce zostały mi już tylko dwa łyki. Sprawdzam kurek - leci. Podstawiam pustą butelkę, ale widzę w świetle czołówki, że to, co leci, ma ewidentnie żółty kolor. Nędza... Wylewam zawartość - tyle w kwestii marzeń o ugaszeniu pragnienia.
Jeszcze przez chwilę posyłam tęskny wzrok w stronę doliny, po czym wracam do drogi. Teraz już wiem, że czeka mnie ponad dwadzieścia kilometrów drałowania. Szeroka szutrówka zatacza łagodne kręgi, omijając płytkie leje krasowe; stopniowo po prawej coraz lepiej widać światła domostw w dolinie Neretwy. W przedzie dalekie, bardzo dalekie światła Mostaru i jego satelickich wiosek, po prawej wysoko dosyć jasne światełko placówki wojskowej na Plocnie, w dole chyba Dreznica.
Mijają godziny, a ja idę. Właściwie, czy to ja idę? Moje nogi wykonują naprzemienne ruchy, a moje myśli uciekają w dal - do dawnych wędrówek kończących się o nieprawdopodobnych porach. Do Pirenejów, kiedy o północy ujrzeliśmy zbawczą przełęcz, a na niej wlepione w nas ślepia wilków. Do Tatr z czasów młodości, kiedy z Lodowego w dolinę udało się dotrzeć o drugiej w nocy, a na kemping o szóstej rano. Kiedy dziś dotrę do samochodu? Nie mam pojęcia.
Po kilku godzinach marszu docieram do przysiółka, który już kojarzę. Tuż przed pierwszą w nocy schodzę na znajomą drogę przy samym moście. Wypijam trzymane na czarną godzinę ostatnie dwa łyki wody i rozpoczynam ostatni na tej trasie etap. O 1:22 staję przy samochodzie, ściągam plecak, ścielę samochód, wypijając przy tym jedno piwo i walę się spać. Budzika nie nastawiam. Wstanę, kiedy się obudzę.