Zawracam. Wystarczy tej mojej wizyty w Blagaju. Wsiadam do samochodu i ruszam drogą, która powinna prowadzić do stecci. Wprawdzie miałem sposobność się im przyjrzeć przed pierwszą wędrówką w górach Cvrsnica, ale czasu do zmierzchu jeszcze jest sporo, a boczna droga musi prowadzić w góry - będę miał okazję sprawdzić pogodę na większych wysokościach. Rzeczywiście, wyjeżdżam na płaskowyż na wschód od doliny Neretwy. Rozglądam się za stecci, jednak ich nie znajduję i po kilku kilometrach decyduję się zawrócić, zwłaszcza, że od pewnego czasu świeci się już lampka rezerwy paliwa. Zanim to zrobię, rozglądam się po bliższej i dalszej okolicy - góry wciąż w gęstej, białej pierzynie, ale są szanse, że kolejny dzień umożliwi już pójście w góry.
Zjeżdżam tą samą drogą i po chwili jestem ponownie w Blagaju. Przychodzi mi na myśl, by zajrzeć jeszcze do Radimlji. Na mapie widzę boczną drogę do Buny, skracającą całą trasę i mam zamiar nią pojechać. W którymś momencie widzę idących skrajem drogi dwoje ludzi z plecakami. Może by ich zabrać, jeśli udają się w tę samą stronę? Zatrzymuję się przy nich i jakież jest moje zdziwienie, gdy zwracają się do mnie w czystej polszczyźnie. Okazuje się, że to dwójka rodaków - niestety, chcą do Mostaru. Mówię, że będę później przejeżdżał przez Mostar, ale to ich nie urządza. W takim razie rozstajemy się, a ja szukam nadal tej bocznej drogi. Najwyraźniej jednak ją przeoczyłem, gdyż dojeżdżam aż do głównej szosy i dopiero tam skręcam na południe. Muszę koniecznie zatankować paliwo, więc zatrzymuję się na zauważonej stacji w Bunie. I tu - przykra niespodzianka! Kart kredytowych nie przyjmują, euro nie chcą, a ja nie mam ani jednej bośniackiej marki.. Przejeżdżam dalej, rozglądając się za ewentualną inną stacją, a widząc policjantów, zasięgam języka.
Pokazują na Mostar - tam jest najbliższa stacja benzynowa. Przez chwilę rozważam - może by mi starczyło na trasę do Radimlji i z powrotem? W końcu rozsądek bierze górę - tamtejsze stecci zostaną na inną okazję, a teraz nie zostaje mi nic innego, jak wrócić do Mostaru, zatankować do pełna i zapaść na nocleg w moją dolinkę. Tak też robię i wkrótce - już z pełnym bakiem - zjeżdżam w szutrową drogę za znanym już sobie zalewem. Nie zatrzymuję się jednak w miejscu wczorajszego noclegu, tylko postanawiam wjechać głębiej. Po chwili trafiam na samochód z przyczepką, do której dwoje ludzi ładuje drewno. Pan podbiega i odgarnia zarośla, bym mógł się obok nich zmieścić. Udaje się to, pozdrawiamy się na pożegnanie i jadę dalej coraz węższą drogą. Tuż za miejscem, gdzie przecina ona suche koryto potoku, możliwość dalszej jazdy się kończy. Jest tu akurat wystarczająco dużo miejsca, by w miarę równo samochód ustawić, zatem tu stanie dziś mój hotel.
Dzień kończę tradycyjnie, a w sercu rośnie nadzieja na jutrzejszy pogodny poranek - podświetlane promieniami zachodzącego słońca gęste poduchy obłoków rozstępują się na boki, zostawiając coraz więcej miejsca błękitnemu niebu, które z wolna ciemnieje i przechodzi w granat. Nade mną rozbłyskują pierwsze gwiazdy...