Dzień 5
W ciągu nocy dociera do mnie raz za czas - w fazach lżejszego snu - bębnienie deszczu o dach samochodu. Kiedy jednak się rano budzę, deszczowy perkusista najwyraźniej zrobił sobie pauzę. Wyglądam na świat za oknem - szaro, buro i wietrznie. Powoli, bez pośpiechu, ścielę samochód, robię śniadanie, a na niebie zaczynają się pojawiać pierwsze plamy błękitu. Maleńkie i szybko znikające, niczym dziury w chmurach błyskawicznie łatane przez niebiańskiego krawca. Co się w jakimś miejscu przetrze, od razu krawiec nakłada nową łatę. Jednak dziury pojawiają się coraz częściej, w coraz to nowych miejscach i krawcowi z wolna zaczyna brakować tchu - niebieskie plamy coraz gęstsze i coraz większe. Pojawia się nadzieja na inny sposób spędzenia dnia, niż siedzenie w samochodzie. Oczywiście, wyjście w góry nie ma sensu, ale przecież niecałe dwadzieścia kilometrów w dół rzeki znajduje się Mostar. Może by skorzystać z nadarzającej się okazji?
Zwijam graty i wyjeżdżam z mojej dolinki. Włączam się do ruchu na głównej szosie i po kilkunastu minutach widzę tablicę z nazwą "Mostar". Po chwili skręcam już w kierunku miasta, przejeżdżam przez Neretwę na drugą stronę, kawałek jadę jeszcze na południe, a gdy widzę po lewej wystający ponad ogólną zabudowę minaret, parkuję i wychodzę z wozu. Czas przystąpić do realizacji planu awaryjnego. Podchodzę bliżej - meczet ma prostą konstrukcję, zachowując kwadratowy plan musalli, czyli sali modlitewnej. U wejścia niewielki przedsionek, gdzie zostawia się buty; niestety, drzwi zamknięte. Zaglądam jednak do wnętrza przez szeroko otwarte okno i widzę, że niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zdecydowanie najładniejszym elementem jest sam minaret, a także umiejscowiony przed meczetem grób z kaligrafią arabską oraz dwoma kolumnami - jedną zwieńczoną fezem, a drugą głowicą z motywami roślinnymi.