napisał(a) Franz » 28.07.2011 17:38
Nie wiem, ile czasu minęło. Czas, życie, świat - wszystko zdaje się być gdzieś daleko, zupełnie nieobecne, nie mające ze mną nic wspólnego. Tak, jakbym się od tego wszystkiego uwolnił. Albo... jakby świat uwolnił się ode mnie.
Powoli jednak zaczyna wszystko wracać. W miarę, jak nieco ustępuje zmęczenie, myśli znów rozpoczynają swój spacer po strapionej głowie. Wciąż istnieje problem do rozwiązania - jak się stąd wydostać? Z powrotem? Bez sensu. Zapadły zupełne ciemności - cóż z tego, że wydostanę się z tego miejsca, do którego dotarcie kosztowało mnie tyle wysiłku. Nadal będę w punkcie zero, nadal będę z dala od cywilizacji, z dala od mojego domu na kółkach. Powraca niepokój związany z możliwym zaminowaniem terenu. Najchętniej bym zadzwonił po pomoc, poprosił jakieś służby o wydostanie mnie z tej pułapki. Ale - gdzie?? Jakie służby?.. Poza tym - to dopiero byłby śmiech na sali - chłopczyk zgubił się w lesie... Nie oszukujmy się - muszę się stąd wydostać o własnych siłach. Żywy, czy umarły...
Wstaję z pewnym trudem, gdyż nogi powpadały w wąskie szczeliny między gałęziami, wyjmuję z plecaka czołówkę i zapalam. Niby coś widać, ale co? Same pnie i gałęzie. Nic to - jedyne rozsądne rozwiązanie, to konsekwentna próba przedarcia się przez to piekło. Zakładam, iż nie straciłem poczucia kierunku i wciskam się w najszerszą szparę, zbliżoną do zaplanowanego azymutu. Plecak od razu klinuje, ale szarpię nim i po chwili mam już metr drogi za sobą. Teraz po drzewnej pochylni kolejny metr w dół i znów przeciskanie się przez wąskie oczka gęstej siatki. Czas mija, znów pot spływa mi na oczy, ale kolejnych kilka metrów zostaje pokonanych. Następny krok i... niezbyt szczęśliwie postawiona stopa wpada gdzieś w głąb, czuję ból w kostce i daremnie szarpię, próbując się wydobyć z tych naturalnych wnyków. Ale to tylko przez moment - nadchodzi opanowanie i teraz spokojnie, powoli, obracając stopę minimalnie w lewo i prawo, stopniowo wyciągam nogę z potrzasku. Trochę boli, ale wszystko całe - to najważniejsze.
Staram się nie myśleć o niczym innym, jak tylko o każdym kolejnym kroku, o odpowiednim pochyle, o ściągnięciu plecaka, by założyć go ponownie za następnym przewężeniem. Nie kontroluję upływającego czasu, skupiam się na tej jednej, najważniejszej sprawie - do przodu! W którymś momencie dociera do mnie, że jest jakby łatwiej, gałęzie chyba rzadsze, łatwiej się teraz przeciskać. Czyżby?.. Rzeczywiście, zagęszczenie maleje. Jeszcze trochę tego przedzierania i w świetle czołówki widać las już na kilka dobrych metrów. Piekielna krata wyraźnie się rozluźnia. Jeszcze nie czuję radości, jeszcze obawy o tymczasowość zjawiska są zbyt wielkie. Jednak po kolejnych kilkudziesięciu metrach upiorny, zaczarowany las koprowatych sosen przechodzi do historii, zastępowany przez liściaste, drobne gałęzie młodych buków.
Gałązki smagają mnie po twarzy, ale nie są w stanie przyćmić wstępującej we mnie nadziei. Tym bardziej, że w dole, po lewej pojawia się jaśniejszy pas. Zmieniam lekko kierunek, dążąc w jego stronę i po chwili osiągam skraj lasu. Przede mną polana, opadająca w stronę widocznego w dole światła latarni. Ufff...
Niestety, kolejna przykra niespodzianka. Polana w całości zasłana jest ściętymi pniami, stertami gałęzi - następna niebyt łatwa do pokonania przeszkoda. Zmęczenie daje ostro znać o sobie - coraz mniej dokładnie stawiam kroki, coraz częściej tracę równowagę. Łapiąc się, czego popadnie, chwytam za gałązki jeżyn i zostaję przez nie stosownie do okoliczności potraktowany. Przedzieram się jednak uparcie w stronę światełka. Wreszcie z lewej otwiera się kolejna polana i to jest to! Tędy prowadzi wyciąg krzesełkowy i teraz mam już najzwyklejszą trawę pod stopami. Ostatnie dwieście metrów i pozostaje mi już tylko przeskoczyć przez szlaban, by poczuć pod stopami żwir drogi. Idę jeszcze kilkadziesiąt metrów i siadam na krześle przy wystawionych na zewnątrz stolikach jakiegoś baru.
Koniec wszelkich problemów. Ostatnia kwestia, to dotarcie do wozu, który powinien być jakieś pięć kilometrów stąd. Odpoczywam chwilę przy stoliku, po czym ruszam w ten ostatni etap dzisiejszej trasy. Najpierw do szosy, potem w którąś z bocznych dróg, starając się utrzymać kierunek. Ponad godzina mija jeszcze, nim znajdę się u celu. Klik zamka, syk otwieranej puszki i cudowny smak gorzkawego napoju. Jaka rozkosz!.. Wychylam duszkiem. Chętnie wypiłbym od razu kilka piw, ale zmęczony organizm dopomina się jak najszybszego wyciągnięcia kości. Zjeżdżam więc tylko na skraj parkingu, by nie spać pod samą bramą kościelną i ścielę posłanie, zagryzając przy tym kilkom ciastkami i popijając drugim piwem. Wprawdzie miałem zamiar podjechać dziś na nowe miejsce, ale nie spodziewałem się, że aż tyle czasu będzie mnie kosztowała ta trasa. Wszystko zostaje więc na następny dzień. A teraz już spać. Dobrej Nocy...