(1) Minęło już trochę czasu, ale myślę, że warto podzielić się wspomnieniami z moich pierwszych wakacji na Bałkanach. Zacząłem chyba nietypowo, bo od Bośni i Hercegowiny, chociaż na początku, poza Chorwacją, nie przychodziło mi nic innego do głowy. Plan zakładał, że jedziemy dwoma samochodami, razem 7 osób. Zaczęliśmy szukać miejsca które będzie nie tylko doskonałe do wypoczynku, ale także dobrą bazę wypadową. Pytaliśmy znajomych i szukaliśmy informacji w Internecie, i jak to zwykle bywa wybór był niezmiernie trudny. Jedni preferowali stały pobyt z wylegiwaniem się na plaży, a inni zachwalali aktywny wypoczynek. W naszej grupie też były podobne oczekiwania. Nic w tym dziwnego, bo jak ktoś ciężko pracuje przez cały rok to marzy mu się plaża, ciepła woda i zimne piwko, że o innych marzeniach przez skromność nie wspomnę. Moja ekipa, czyli silna grupa wolnej od pracy młodzieży w podeszłym wieku, wolała zwiedzanie, bo wypoczynku w kolejkach do lekarzy miała już serdecznie dość. Oczywiście plażowanie także wchodziło w grę, ale tylko przy okazji i w ograniczonym do minimum zakresie, bowiem na pierwszym miejscu stawialiśmy chłodne piwko w cieniu oliwek. Nasze życiowe towarzyszki nie do końca zgadzały się z naszymi poglądami w tej sprawie, ale mając świadomość, że będą daleko od domu jakoś dziwnie spotulniały. Naprawdę nie było łatwo, ale ostatecznie wybór padł na Neum, jedyną nadmorską miejscowość Bośni i Hercegowiny, która skrawkiem swego lądu (tylko 27 km linii brzegowej) sięga tu wód Adriatyku. Naszą bazą miała stać się, niebieska z nazwy i koloru elewacji, Villa Plava.
Za Neum przemawiało głownie położenie oraz gwarantowana pogoda (mnóstwo dni słonecznych w roku). Dodatkowym atutem były stosunkowo niskie ceny. Znaleziony w sieci pensjonat okazał się, po internetowych negocjacjach, tanim miejscem na wrześniowy pobyt. Zaliczkę wpłaciliśmy już wczesną wiosną, wierząc, że pensjonat nie splajtuje.
Nadszedł wreszcie, oczekiwany przez wiele miesięcy, dzień wyjazdu. 5-go września 2009 roku załadowaliśmy samochód niezbędnymi bagażami i, jak ludzie, około ósmej rano , wyjechaliśmy z Leszna do Wrocławia (100 km), gdzie czekali na nas nasi towarzysze podróży. Oni też mieli tylko niezbędne rzeczy i nasz bagażnik okazał się zbyt mały. Do dziś zachodzimy w głowę jak ta sama silna grupa, w czasie jednego z wyjazdów do Włoch, zmieściła się w małym Yarisie i to ze śpiworami i kołdrą. Z częścią bagaży na kolanach dojechaliśmy do drugiej ekipy, która czekała na nas na stacji benzynowej na wylocie z Wrocławia. Krótkie przywitanie i szybciutko wszystko z kolan pasażerów Focusa powędrowało do obszernego bagażnika ich Vectry. Z Wrocławia wyruszyliśmy dobrze po 10-tej, mając do przejechania jeszcze 600 km. Grupę prowadził kolega z Vectry. Ja liczyłem po cichu, ze odbiorę mu przywództwo po dotarciu na miejsce. Z góry zakładaliśmy spanie w Ecotelu w Kalsdorfie, tuż za Grazem i tam też już wiosną dokonaliśmy darmowej rezerwacji. Jechaliśmy, znaną nam i popularną trasą, przez Kłodzko, Kraliki, Ołomuniec, Brno, Mikulov i Wiedeń. Mieliśmy dojechać do Grazu przed 18-tą (nie trzeba wtedy anonsować przyjazdu), ale nie było już na to szans. Zgłosiliśmy, że się spóźnimy. Dojechaliśmy ok. 20-tej, więc nie było aż tak źle.
Rano 6-tego, zaraz po śniadaniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę i późnym popołudniem, po przejechaniu kolejnych 700 km, dotarliśmy do celu.
Po drodze, chcąc zaoszczędzić na winiecie w Słowenii, zjechaliśmy z autostrady i pojechaliśmy do granicy w Spielfeld/Sentilj drogą 67, równoległą do autostrady. Nawigacja w Słowenii pokazywała jedynie naszą pozycję i płatną drogę do Mariboru, której usilnie staraliśmy się unikać. Niestety daleko nie zajechaliśmy, bo dalej droga była zamknięta dla ruchu z powodu remontu.
Dzięki zmysłowi orientacji szefa załogi Vectry i podpowiedziom dobrych ludzi dojechaliśmy do granicy z Chorwacją, nie płacąc haraczu za winietę. Trochę nam zeszło na szukaniu właściwych szlaków, więc by nie zejść w powrotnej drodze, postanowiliśmy, że wracając stracimy eurusy i pojedziemy, jak ludzie, główną drogą. W Chorwacji autostrada skończyła się gdzieś za Splitem i oglądając dalszą jej część w budowie trafiliśmy na drogę 62. Jechaliśmy sobie spokojnie, aż w pewnym momencie znaleźliśmy się na granicy z BiH. Kontener z jednym pogranicznikiem i szlaban. Na placu dwa samochody. Granicę mieliśmy przekraczać dopiero za miejscowością Klek, za jakieś 50 km. Cofnęliśmy się do głównej drogi, na szczęście nie była daleko, i już bez przeszkód pomknęliśmy dalej. Zdjęć z przejazdu i wędrówek po parkingach i stacjach benzynowych nie robiliśmy, bo, po zielonej Austrii, chorwackie nagie góry i wyschnięte łąki nie napawały optymizmem. W jednym miejscu nawet nas zatrzymano, bo straż pożarna gasiła paląca się trawę. Dopiero jak zobaczyliśmy morze to gębuchy się nam roześmiały i już wtedy wiedzieliśmy, że do uwieczniania znajdziemy wiele ciekawych miejsc i obiektów. Plany mieliśmy ambitne, ale nie mieliśmy pewności, czy wszyscy je zaakceptują.