cd..
Dzień siódmy-czwartek
Z rana zebraliśmy się i żegnamy Durmitor. Ale już w drodze do Żabljaka czujemy charakterystyczny zapach etyliny. Stajemy, patrzymy pod samochód... a tam cieknie niestety... Na szczęście po krótkich poszukiwaniach 3 km za Żabljakiem znajdujemy serwis samochodowy. Tu mała uwaga. Po drogach Czarnogóry co drugi samochód to Volkswagen, więc przynajmniej byliśmy spokojni ze w razie czego i części się znajdą i fachowiec z wiedzą. Serwis pusty jeszcze, bo działa od ósmej. Trochę się nam plany wala bo Prokletije czekają... W oczekiwaniu na naprawę robimy sobie śniadanie, w międzyczasie pojawia się dwóch pracowników. Samochód na kanał i oczekiwanie na wyrok. Ten okazał się najmniejszy z możliwych. Poluzowany przewód paliwowy. Wystarczyło dokręcić. 5 min i 5E. Jesteśmy nie dość, ze najedzeni to i szczęśliwi. Ruszamy. Dziś chcemy dojechać do Gusinje.
Pierwszy postój przy moście na tarze. Spore toto...
A my dalej w drogę. Mijamy Mojkovac. Jedziemy dolina rzeki Lim. Zatrzymujemy się w Berane by obejrzeć monastyr Djurdevi Stupovi. Warto.
W końcu dojeżdżamy do Gusinje. Wioska sprawia bardzo sympatyczne wrażenie, ciche, spokojne. Trochę kluczymy po okolicy aż w końcu za trzecim razem trafiamy na właściwą drogę, czyli te prowadząca do doliny Grbaja ( po wyjeździe ze wsi mijamy kościółek z prawej strony). Już po chwili ukazuje się nam znany ze zdjęć widok.
Wysiadamy z samochodu przy schronisku. Zamkniętym oczywiście. Upal wręcz nie do zniesienia. Z racji pewnego dziś opóźnienia i upału wybieramy Volusnicę, jako nasz cel na dziś. Na Karanfili i Popadije chyba nie mamy sił i czasu dziś. Od schroniska na górę prowadzi znakowana droga. Problem w tym, ze jej nie widać. Idziemy więc na wyczucie przez łąkę ( na słońcu chyba z 60 stopni ...) i do lasu. Łapiemy jakaś drogę w górę i po paru minutach spotykamy szlak. Mamy sporo szczęścia. Droga prowadzi bardzo spokojnymi i niestromymi zakosami. Mozolnie, mozolnie, ale w cieniu i po 80 minutach wychodzimy z lasu wprost na początek pięknej bocznej, wysoko zawieszonej dolinki.
Tu szlak trochę usiłuje nas zgubić, ale to nam nie przeszkadza, bo szczyt i podejście jest w miarę widoczne. Niecała godzina i jesteśmy na szczycie. I nawet szlak się znalazł;-) Widoki, zaiste, piękne. Niestety nie widać pewniej Maji. No cóż, nie można mieć wszystkiego...
Widok na Karanfili
Widok na południe
Widok w stronę Popadiji
A to dolina Grbaja z lotu ptaka
)
Widok na południe ( no gdybym miał dokładna mapę to pewnie wiedziałbym co to za szczyty
)
Siedzimy na szczycie długo, no ale czas nam na dół. Schodzimy całkiem szybko i odkrywamy w którym miejscu zaczyna się szlak na dole. Otóż, stojąc przy schronisko trzeba iść na południowy skraj lasu ( jakieś 150-200 m) i tamtędy biegnie droga którą to należy długo i wytrwale ku górze...
Samochód cały, okolica sielska , zupełnie nie widać niebezpieczeństw związanych z bliskością granicy.
Jeszcze jedno spojrzenie ku górze doliny...
Wracamy do Gusinje. Tu zakupy i mały spacerek. Noclegu jednak chcemy poszukać w Plavie. I znajdujemy, na drodze z Gusinje, 3 km przed Plavem u brzegu jeziora Plavsko. Nowe domki kempingowe. Po krótkich targach staje na 30 E za 4 osoby. Widok stąd na okolice przedni.
Jedziemy zobaczyć Plav. Miasteczko nam się bardzo spodobało, siedząc przy stoliku przy głównej, niezabardzo ruchliwej uliczce chłonęliśmy klimat. A w okolicy zebrały się chmury, wiec ruszył wiatr, zaczęło grzmieć i błyskać... W zgodnej opinii w Plavie nam się najbardziej podobało ( może jeszcze tylko Ochryd i Ulcinj).
Dzień ósmy - piątek
Na razie sobie dajemy spokój z górami i zaczynamy turystykę objazdową. Na początku oglądamy „ciekawostkę” architektoniczna.
Z Plava ruszamy w kierunku morza. W Andrijevicy skręcamy na zachód i jedziemy na przełęcz Tresnjevik, leżącą u stóp masywu Komovi, który niestety nie tym razem… Choć kusił mocno...
Droga wąska, kręta, ale asfaltowa i przejezdna. W miejscowości Matesevo, w miejscu gdzie pojawia się rzeka Tara niespodzianka. Trwają mocno zaawansowane prace przy tworzeniu nowej drogi. Następne 10 km jedziemy pomiędzy robotnikami, wywrotkami, spychaczami i innym ciężkim sprzętem po podbudowie nowej drogi, czyli utwardzonych już kamieniach. Trwa to dość długo ale w końcu dojeżdżamy do Kolasina. Tu zatrzymuje nas po raz pierwszy ( i jak się okazało ostatni ) patrol policji. Policjanci bardzo optymistycznie nastawieni do życia, z podziwem wysłuchali skąd i jaka droga przyjechaliśmy. Jeden z mundurowych zajrzał nam do samochodu, spojrzał na wskaźnik paliwa i uspokoił nas zapewnieniem ze za 2 kilometry możemy liczyć na tankowanie. Po czym pożyczyli nam spokojnej drogi, udanego wyjazdu i się rozstaliśmy. Takie patrole to ja mogę częściej spotykać;-). A my dalej w kierunku morza. Po drodze postój z monastyrze Moraca. Wygląda niepozornie i mało zachęcająco, ale bezwzględnie warto wejść ze względu na freski i ogólna atmosferę.
Dalej przez niekończący się kanion Moracy dojeżdżamy do Podgoricy ( po drodze LPG), gdzie odbijamy na północ w stronę kolejnego monasteru, tym razem Ostrog. Droga w ostatnim odcinku nienajlepsza, czasem eksponowana, wąska ale w końcu dojeżdżamy do parkingu. Jako, ze przeczytaliśmy wcześniej w przewodniku, ze lepiej zostawić samochód na parkingu na dole, bo wyżej jest wąsko i przepadziście, zostawiamy samochód. Bo skoro ma być jeszcze gorzej... No więc idziemy ok. 30 min w słońcu w temperaturze przekraczającej pojecie, ok. 200m podejścia i ponieważ droga piesza po wielokroć przecina ową straszną, przepadzistą, wąską drogę coraz bardziej jesteśmy wściekli na autora przewodnika. Było czasem wąsko, ale nie tak wąsko jak po drodze wcześniej, było przepadziście, ale mniej niż wcześniej. No i nie umywało się to do drogi Foca – Hum. O drodze na Soluńska Glavę nie wspomnę, ale o tym później. Na górze spory parking. Monastyr ładnie wygląda zewnątrz, nawet całkiem ładnie, ale wewnątrz nie ma wiele do zaoferowania, przynajmniej ta część udostępniona do zwiedzania.
Wracamy w dół i znów widzimy tą straszna drogę.. Pakujemy się do samochodu i zjeżdżamy w dół do pobliskiej restauracji. Tam tez mamy do czynienia z książką życzeń w menu wiec bierzemy jakiś nieokreślony zestaw mies polecanych przez kelnera sa jedyne 23E. W oczekiwaniu na jedzenie chłodzimy się zimnym piwem Niksicko i oglądamy mecz Niemcy – Argentyna. Po półgodzinie kelner wnosi ogrosny półmisek pełen mięs o charakterze regionalnym... Mmmm... pyszne. Z wielkim trudem udaje nam się wszystko zjeść. Ogólnie warto było…
A dalej powrót do Podgoricy i przez Cetinje jedziemy w stronę Boki. Nad Boką chmury, w które zaraz wjechaliśmy. Do Kotoru zjazd trwał bardzo długo, serpentyny nie chciały się kończyc, widoków praktycznie nie było, bo wpierw chmury, a później zdążyło się ściemnic. Mijamy wieczorny Kotor i mocno już zmęczeni dniem jedziemy szukać campingu. Po długich poszukiwaniach znajdujemy takowy w miejscowości. Morinj. Wrażeń nam mało, w campingu słychać, że przy plaży ma miejsce jakiś koncert. Namiot rozbity, można iść się luzować. Nad morzem gra jakiś miejscowy (?) zespół, Widzów kilkudziesięciu, wszyscy sprawiają wrażenie ze się znają. Repertuar poniekąd słuszny ( Iggy Pop. Sex Pistols, Black Sabbath, Deep Purple czy Motorhead). Zabawa przy piwku wiec całkiem sympatyczna. Idziemy spać kolo północy, a muzyka jeszcze długo nie cichnie. Milo.... Camping kosztował nas łącznie za namiot, samochód i 4 osoby 10E.
Dzień dziewiąty - sobota
Dziś czas na zwiedzanie Boki. Widać niewiele, chmury i duza wilgotność powierza. Zaczynamy od Perastu. Faktycznie miło. Zwłaszcza warto pobłądzić uliczkami pnącymi się mocno w górę w kierunku drogi.
Dalej czas na Kotor. Stare miasto robi wrażenie, przywołuje pewnie wspomnienia i skojarzenia z Dubrownikiem. Ponieważ twierdza nad miastem wyglądała jakoś tak strasznie wysoko nie planowaliśmy zdobywania jej. No ale chciałem wyjść troszkę wyżej by zrobić jakieś ciekawe zdjęcie całego starego miasta. Wiec zaczęliśmy iść... Jeden zakos, drugi... no to chodźmy pod cerkiewkę. Jak już do niej doszliśmy to... może by tak do twierdzy? Już wszak niedaleko...I tak o to w ten sposób połowa naszego wyjazdu zdobyła sam szczyt twierdzy. Niezbadane są wyroki Najwyższego...
Po zejściu swe kroki kierujemy do dużego sklepu z DOBRZE działająca klimatyzacja, gdzie oddajemy się powolnemu wybieraniu procentowych pamiątek z Czarnogóry.
Następnym naszym celem jest Budva. Faktycznie, widać, że jest to miejscowość w stylu polskiego Sopotu. Czyli modna, droga i głośna miejscowość nadmorska. Stare miasto wygląda całkiem sympatycznie, szkoda, ze nie było czasu siąść sobie przy jednym z tysiąca stolików.
Zaczynamy powoli rozglądać się za noclegiem. Po drodze mijamy jeszcze wyspę Sw. Stefana
i ostatecznie lądujemy w Canj. Miejscowość okazuje się dość gwarna, ale panuje to jakiś taki swojski klimat. Nie ma dużej infrastruktury. Ot plaża, budki, sklepy i knajpki. Widać, że jest to miejscowość , gdzie przyjeżdżają raczej tylko Czarnogórcy. Znów eksperymentujemy kulinarnie, ale znów połowa dań okazuje się plejskavicą.. Ileż można? Niestety , plejskavica będzie nas prześladowała do samego końca wyjazdu. Jak na razie z odkryć kulinarnych najbardziej czarnogórcom zazdroszczę kajmaku ( pyszny jest...). Jako, że dziś sobota, a camping jest ulokowany przy plaży, przez pół nocy słychać śpiewających miejscowych Krzysztofów Krawczyków skrzyżowanych z Denisem Roussosem. No cóż, czego wymagać od campingu za 1E od osoby.
Dzień dziesiąty – niedziela
Ruszamy z rana do Baru. Znaczy się Starego Baru. Chwilkę kluczymy po uliczkach by w końcu trafić pod mury Starego Baru. Wejście zamknięte na głucho, ale miejscowe dzieci powiedziały nam, że niedługo powinno się otworzyć. Po 20 minutach jesteśmy w środku za całe 1E. Z pozoru to dobrze zachowana ruina nie przedstawiająca jakieś większej atrakcji, ale... spacer jednak wciąga i z minuty na minutę podoba mi się tam coraz bardziej.
Teraz jedziemy drogą przez góry w stronę Jeziora Szkoderskiego, trasa kręta, droga znośna, po drodze mijamy kilka żółwi i jeden samochód. Po jakieś godzinie jesteśmy w Virpazar. Jezioro wygląda naprawdę zachęcająco. Rozmiar, kolory, jakaś taka atmosfera... Ładnie.
Rezygnujemy z czterech ofert przejażdżki łodzią po jeziorze, ruszamy samochodem w stronę Ulcinja drogą biegnącą wzdłuż jeziora. Droga, wąska, wręcz bardzo wąska, kręta i panuje na niej spory ruch. W ciągu pierwszych 30 min minęliśmy się z 7-8 samochodami. Wszystkie te niedogodności są rekompensowane przez coraz ciekawsze widoki.
Warto zauważyć , że najlepsze widoki są na pierwszych 15 kilometrach a później już za miejscowością Ostros ( wspaniały punkt. widokowy, między innymi na miasto Szkoder). Dojeżdzamy w końcu do Ulcinja. Przed wjazdem do miasta jest drogowskaz: w lewo plaża w prawo bar
. Osiadamy na campingu 2 kilometry za miastem i 600m od plaży za 3E od osoby. Wielka Plaża jest naprawdę godna polecenia. Szeroka, pierwsze 50-100 m płytko, mało ludzi i PIASEK. Wieczór to czas na poznanie Ulcinja. Zakupy, jedzenie, spacer po zatłoczonych, bardzo żywych uliczkach. I spać. Jutro Albania.
Dzień jedenasty - poniedziałek
Pogoda z rana jakaś nietypowa, zimno, pochmurnie. Jedziemy na przejście Sukobin. Tam pogranicznik czarnogórski prosi nas o zagotowanie wody na naszym epitazie na kawę, bo u nich nie ma od kilku godzin prądu. Za chwilę już jesteśmy na granicy albańskiej. Żadnych opłat, wszyatko trwało kilka minut i jedziemy. Pierwsze schrony, droga całkiem , całkiem. Ogólnie spodziewałem się w Albanii ( tak się naczytałem) dróg poniżej wszelkiej klasyfikacji, a tymczasem drogi lepsze niż w Czarnogórze ( serio). Z racji coraz kiepskiej pogody ( niskie chmury, deszcz ) odkładamy na przyszłość przejazd do Boge ( szkoda mi niepomiernie ) i jedziemy prosto dziś do Ochrydu. Po drodze skręcamy do Kruji. Oczywiście żadnych drogowskazów. Zaraz za zjazdem wpadamy nie dość, że w korek, to jeszcze po ulicy gdzie nie ma asfaltu tylko jakieś garby. Przez kilka minut poważnie zastanawiam się czy aby to nie są te osławione albańskie drogi, ale po 200 metrach korek znika, pojawia się asfalt i już jedziemy normalnie. Po drodze jeszcze tylko upewniam się czy obrany kierunek jest słuszny i po kilkunastu minutach jesteśmy w Kruji. Tu oglądamy stary targ i twierdzę. Ładny widok na okolicę.
Po krótkim zwiedzaniu znów jesteśmy w samochodzie i jedziemy w stronę Tirany.
A Tirana... A Tirana to oddzielne zagadnienie.
Przed miastem można zobaczyć taką reklamę:
Zaiste... Dziki zachód (wschód) się zbliżał.
Zasadniczo ciężko to opisać, to trzeba zobaczyć. Mnóstwo samochodów, jedyną zasadą jakiej kierowcy w miarę przestrzegają to ruch prawostronny. Brak jakichkolwiek oznaczeń. Jechać trzeba na wyczucie i za sznurem samochodów. Miejscami nawierzchnia staje się dość ciężka do jazdy ( brak asfaltu, spore dziury, brak włazów studzienek ). Emocji dostarcza skrzyżowanie naszej drogi z drogą wiodącą z Durres. Otóż nie ma tam świateł, nie ma tam pasów, nie ma tam zasad pierwszeństwa, za to z każdej strony 3-4 rzędy samochodów usiłują przejechać.i wymusić pierwszeństwo. Wyprzedzanie z lewa, prawa, no wyglądało to naprawdę nieźle. Ale przejechaliśmy jakoś i już prosto w stronę centrum Tirany. Po drodze jeszcze jedna niespodzianka. Wielki plac pełen pyłu, piasku z postawionym na środku jakimś blokiem betonowym. A więc.. tak… to jest rondo. Samochody przejeżdżają w sposób dowolny, na szczęście większość z nich trzyma się ruchu prawostronnego. Dojeżdżamy do centrum. Mam do dyspozycji małą schematyczna mapkę centrum miasta z przewodnika Bałkany Bezdroży. I za pomocą tejże mapki udaje się znaleźć drogę wyjazdową do Elbasan. A jak już z miasta wyjechaliśmy to emocje się skończyły, droga była już całkiem dobra.
Zdjęć z Tirany nie ma żadnego bo praca pilota była wystarczająco absorbująca
Góry pomiędzy Tiraną a Elbasan były bardzo malownicze i zachęcały by tam kiedyś wrócić.
Hmnn. Góra imponująca. Ino nie wiem jaka, bo mapy brak. Pytanie do Zawodowca lub Typa. Co to jest? GoogleEarth pokazuje że to coś jest na południe od Elbasan, ale przed Beratem.
A żniwa w pełni...
Meczet w Elbasan
Za Elbasan droga już napradę bardzo dobra i taka pozostaje do granicy z Macedonia.
Widok spod granicy z Macedonią na Prrenja
Już widać Jezioro Ochrydzkie. Jeszcze w Albanii
Na granicy niestety przyszło nam czekać dwie godziny na wskutek bardzo opieszałej pracy Macedończyków. Z granicy odjeżdżamy już po zmroku i po ciemnościach szukamy noclegu w Ochrydzie. Znajdujemy go 8 km za Ochrydem w stronę Sw. Nauma. Namiotów rozbić nie da się więc śpimy w małych dwuosobowych przyczepach kempingowych. Za cztery osoby 22E. nawet nam to pasowało bo trochę padało i było bardzo zimno ( 16 stopni!)
cdn...