Jesteśmy od kilku tygodni w Chorwacji w okolicach Trogiru.
Poruszamy się motorodownie zestawem pontonem Honwave 38IE (z airmatą) z silnikiem Honda o mocy 20KM.
W zasadzie codziennie robimy sobie bliższe i dalsze wycieczki na nurkowanie z ABC
i opalanie.
Pogoda, jak zwykle, dopisuje, jest około 30 stopni, słaby wiatr lub nawet flauta.
Kilka dni temu, w niedzielę 26.08, wypłynęliśmy nieco później niż zwykle, około 12.30,
z zamiarem opłynięcia okolicznych wysepek,
a jest ich tu około dziesięciu, w celu sprawdzenia ich brzegów pod kątem ciekawych miejsc nurkowych, rybek, żyjątek wszelakich, podwodnych skalnych korytarzy itd.
Na dołączonym zrzucie ekranu widać pierwszą część naszej, mocno pokręconej w tym dniu trasy. Pokazana jest za pomocą czerwonych kropek. Wypłynęliśmy z Vranjicy (na górze zrzutu, kluczyliśmy między wysepkami w środkowej części i dopłynęliśmy do Krknjasi na dole).
Po opłynięciu wysepek i stwierdzeniu, że nie ma w ich okolicach nic specjalnie interesującego pod względem rodzaju dna, zdecydowaliśmy się podpłynąć na miejsce zwane Krknjasi i spędzić tam kilka godzin.
Krknjasi to zespół dwóch wysepek, Krknjas Veli i Krknjas Mali, tworzących razem z kawałkiem Drvenika Velego trójkątny niby atol z czymś w rodzaju raf w pośrodku i lazurową płytką wodą.
Pisałem o tym miejscu jakiś czas temu, wystarczy w google wpisać hasło „krknjasi”.
Byliśmy już tam nie raz i wiedzieliśmy, że będą tam w niedzielę dzikie tłumy wszelkich małych i dużych łódek, pontonów, katamaranów, RIBów, a nawet poważnych statków.
Ale znaliśmy tam miejsca nieco na zewnątrz trójkąta, płytkie, więc niedostępne dla większych jednostek, ale za to z ciekawym dnem i żyjątkami.
Podczas podróży wiał wiatr z kierunków południowych, o sile (ocenianej wg fal) około 2-3 stopni w skali Beauforta. Powodował dość krótkie i strome fale o wys. do 50 cm, które tłukły się o siebie i powodowały konieczność redukcji prędkości w celu zachowania komfortu pływania.
Poniżej zrzut ekranu z podsumowaniem trasy z Segetu-Vranjicy do Krknjasi:
Po dopłynięciu do Krknjasa Malego, stwierdziliśmy występowanie wielu jednostek wewnątrz trójkąta, ale za to sporo wolnego miejsca na zewnątrz.
Zakotwiczyliśmy w miejscu, w którym na mapie kończą się kropki i zaczęliśmy „eksplorację” dna oraz opalanie. Dno w tym miejscu jest tworzone jest przez liczne głazy, więc doskonale trzyma kotwicę.
Było tak jakoś przed drugą.
Po około trzydziestu minutach wiatr osłabł, a następnie zniknął zupełnie. Jak zwykle - jak mamy płynąć, to wieje, jak dopływamy to zanika, zgodnie z prawem Murphy’ego
Mniej więcej po następnej półgodzinie zaczął lekko wiać z kierunku północnego, od strony stałego lądu, czyli dokładnie z przeciwnej.
Zwróciłem uwagę mojej jednoosobowej załodze, że jeśli kierunek wiania się nie zmieni, szykuje nam się powrót pod wiatr - znowu prawo Murphy’ego, a jakże.
Jako, że otrzymałem od piękniejszej części załogi wyraźną sugestię (graniczącą z poleceniem), po kilku minutach wyjąłem nasz „pokład słoneczny” - materac ok. 2x2m, w celu napompowania go i umożliwienia wykorzystania zgodnie z wakacyjnym przeznaczeniem, czyli prawdziwego i wygodnego opalania.
Podczas pompowania zwróciłem uwagę, że w ciągu dosłownie kilku minut wiatr zdecydowanie przybrał na sile,
pojawiły się szkwały z różnych kierunków, fala urosła do około pół metra i ogólnie zrobiło się dużo mniej przyjemnie.
Przerwałem pompowanie materaca, który coraz bardziej chciał zamienić nasz ponton w żaglówkę i poprosiłem załogę o rekonesans w celu sprawdzenia stanu wody za cyplem o sto metrów na południe od nas.
Sprawdziłem w międzyczasie kotwicę (trzymała dobrze zaczepiona o skałę) i dalej obserwowałem zmiany na wodzie i w okolicach.
Od północnej i zachodniej strony nieba pojawiły się chmury.
Wiatr z każdą minutą się nasilał, fale rosły i dochodziły już do około metra.
Jako, że pontonem zaczęło nieprzyjemnie szarpać, do liny kotwicznej dołożyłem amortyzator gumowy (a’la Morski Pas - dzięki) i ponton się uspokoił.
Chcąc nie chcąc spuściłem powietrze z częściowo napompowanego „pokładu słonecznego” i zwinąłem go do pokrowca, przygotowując słowa obrony po powrocie desantu zza cypla
W międzyczasie obserwowałem jak większe i mniejsze jednostki dosłownie uciekają z trójkąta wysepek. Jedna po drugiej ewakuowały się w pośpiechu na morze na wschód od nich, nieraz robiąc klar na pokładach już po wyjściu.
Równocześnie zapanował spory ruch od południa ku północy, różne jednostki na pełnych obrotach uciekały w stronę stałego lądu, oraz w kierunku północno-wschodnim - Split i w stronę pobliskiej Solty, leżącej południowym wschodzie.
Tak więc zrobiło się dość tłoczno w naszym rejonie.
A wiatr ciągle przybierał na sile powodując coraz większe fale.
Na szczęście wiał prawie równolegle do brzegu, przy którym zakotwiczyliśmy, więc było w miarę bezpiecznie.
Musiałem podjąć decyzję, czy czekać, aż warunki się poprawią, ewentualnie chroniąc za cyplem, czy też płynąć na ile konie pozwolą do domu, na północ, pod wiatr i falę.
Wszystko to trwało około 30 minut - od zera do niemiłego wiatru i morza w stanie 3-4 stopni, ze spienionymi ponad metrowymi falami.
Wrócił mój zwiad, mocno zmęczony, jako, że powrót wypadł pod falę i stwierdził, że w trójkącie wszyscy uciekają, a za cyplem jest tylko mały kawałek trochę spokojniejszej wody, ale bardzo mały.
W tej sytuacji zdecydowaliśmy (tzn. ja zdecydowałem) o powrocie.
Wiatr był coraz silniejszy, fale coraz gwałtowniejsze.
Podczas manewru odejścia z kotwicy obawiałem się, że któraś z nich odrzuci nam dziób w stronę brzegu i będzie mało miejsca, żeby się wywinąć.
Moja załoga jest co prawda bardzo dzielna, ale ma niewielkie jeszcze doświadczenie w sterowaniu, zwłaszcza na skotłowanej wodzie.
A do wyciągania kotwicy nie chciałem jej wysyłać.
Dokładnie omówiliśmy czynności podczas manewru, rozwiązania awaryjne, przybiliśmy piątki i oddaliśmy się pod opiekę
Samo odejście poszło nam całkiem sprawnie, z wyjątkiem jednego małego błędu, którego skutki dało się na szczęście bezboleśnie naprawić.
Odpuściłem sobie klarowanie kotwicy, położyłem ją tylko przy pawęży owijając w gąbkę i ruszyliśmy pod falę.
A że fala przekraczała już metr i docierała do nas z różnych północnych kierunków, więc zrobiło się mokro i rzucało nami w różnych kierunkach.
Wymyśliłem "sprytną" taktykę wpływania w kilwatery mijających nas szybszych jednostek i płynięcia ile mocy w silniku po chwilowo wygładzonej wodzie. Taktyka sprawdziła się tylko częściowo, ponieważ w ciągu kilkudziesięciu sekund, częściowo wygładzona woda kilwateru zamieniała się kotłowaninę fal, jak wszędzie na około.
Naszą uwagę zwróciła dość szeroka motorówka, która minęła nas i popłynęła w kierunku północnym, wzdłuż wschodniego wybrzeża Drvenika Velego. Odpłynęła od nas dość szybko, ale po kilkuset metrach, na trawersie końca północno-wschodniego brzegu wyspy, jakby się zatrzymała, stanęła prawie dęba, zaczęła jakoś dziwnie manewrować.
Nie mieliśmy czasu się jej przyglądać, bo sami mieliśmy co robić, starając się płynąć w obranym kierunku i nie dać się zatopić falom.
Oczekiwałem, że z przepłyniętym dystansem fale zmaleją, w końcu płynęliśmy pod nie, ale nic takiego się nie działo.
Przeciwnie, ze zmniejszaniem się odległości od północno-wschodniego końca Drvenika, fale się powiększały oraz wydłużały i zaczynały dominować z kierunku północno-zachodniego. Wiatr też się nasilał.
Zobaczyłem kilka mniejszych jednostek, które będąc przed nami, zawróciły i skierowały się do wschodniego brzegu Drvenika w celu schronienia.
Poniżej jeszcze raz mapka z zaznaczoną trasą powrotu (niebieska linia od Krknjasi przez Kludę do Vranjicy).
Wkrótce zrozumiałem powody ich postępowania i zrozumiałem, dlaczego motorówka zaczęła się dziwnie zachowywać po przekroczeniu trawersu Drvenika.
Okazało się, że tak naprawdę, wiatr wiał nie z północy, a z zachodu.
Drvenik Veli dawał pewną ochronę przed nim, a w powstający obszar podciśnienia po jego wschodniej stronie powodował skręt właściwego zachodniego wiatru po ominięciu północnego brzegu tej wyspy i zamieniał go w północny, który docierał do Krknjasi.
Po przekroczeniu trawersu Drvenika dostaliśmy dosłownie bombę w lewej burty w postaci naprawdę dużych fal i uderzeń wiatru, które do kupy chciały wywrócić nasz ponton z jego dzielną załogą.
Oboje przesiedliśmy się bliżej dziobu, by lepiej go dociążyć i zaczęliśmy quasi slalom między muldami fal.
Włączyłem w głowie kawałek Doors'ów: „Riders on the storm” i heja... w dół stoku...
Tak, czułem się jak na stoku narciarskim pełnym muld, z trzema różnicami:
- wszystko działo się nieco wolniej,
- muldy się bezustannie przemieszczały w sposób praktycznie nieprzewidywalny i...
- nie można się było zatrzymać
Zaczęła się jazda bez trzymanki, która trwała kilkadziesiąt minut na drodze do wysepek leżących na północy, min. Kluda - Akwarium (na mapce w środku).
Naprawdę cieszyłem się, że sporo żeglowałem i pływałem kajakiem po morzu, dzięki czemu sobie radziliśmy, łapiąc tylko od czasu do czasu trochę wody.
Fale pędziły z zachodu, Drvenickim Kanalem, usiłując nas przewrócić i zatopić. Miały dobrych kilkanaście kilometrów kanału na nabranie mocy i wysokości i szybkości.
W związku z silnym dryfem, mogłem obrać kurs północno-zachodni, tak więc fale miałem lekko od dziobu.
A w praktyce, to mogłem sterować, jak chciałem, bo kiedy jest się na wierzchołku kilkumetrowej fali, to obraca ona ponton jak chce i przemieszcza go w sekundę o kilkanaście metrów ze swoim biegiem.
Trzeba naprawdę uważać
Podczas przeskoku między trawersem Drvenika a Kludą, odległość około 2 km, wykonaliśmy kilkadziesiąt skoków i lotów. Nie były to skoki i loty długie, ale za to dosyć konkretne. Trwające wystarczająco długo, żeby zacząć się zastanawiać, co będzie po lądowaniu...
Najtrafniejsze porównanie tego stanu zawieszenia to zatrzymanie w roller coasterze na moment przed runięciem w dół.
Fale osiągały wysokość 3-4 metrów, ale były długie i to była ich jedyna zaleta.
Miały niestety różne kierunki, nakładały się na siebie i zderzały ze sobą, powodując niebezpieczne załamania i to była ich zdecydowana wada.
I tak oto znowu plusy ujemne zdominowały plusy dodatnie
Chwilami nie widzieliśmy zbyt wiele, a morze wydawało z siebie basowy odgłos zderzających się ze sobą ton wody.
Niezapomniane są wspomnienia chwilowego zawieszenia na czubku fali, kiedy otaczająca woda jest dobre dwa, trzy metry poniżej.
A potem też jest nieźle, kiedy grawitacja przypomina o swoim istnieniu i zaczyna się ruch jednostajnie przyśpieszony w dół.
A z drugiej strony w pamięci pozostają chwile, kiedy człowiek na około widzi wały wody na wysokości dobrze ponad dwa metry powyżej pontonu i wydaje mu się, że za moment będzie po wszystkim. Trzeba unieść głowę, żeby zobaczyć wierzchołek fali.
Tego się nie zapomina
Jednak siła wyporu i silnik ciągle działają i ponton szczęśliwie unosi się na wierzchołek kolejnej fali. Oczywiście, gdyby stał w miejscu, zamiast zasuwać z odpowiednią prędkością i w odpowiednim kierunku, to by się nie zdążył unieść i sprawy potoczyłyby się zgoła w inny sposób. Możnaby zaliczyć niezłą, nomen-omen, "wtopę"
Wały wodne po przejściu pozostawiały pochyłe „pasy” o szerokości kilku metrów, którymi usiłowałem płynąć, aż pojawiały się na nich nowe grzbiety lub kolejne wały.
Naprawdę była to jazda ekstremalna.
Kierowaliśmy się na prawy cypel Kludy Velej. Na mapce mniej więcej w środku trasy poworotnej, oznaczonej na niebiesko, a opisanej „Przystanek”.
Między nią, a brzegiem sąsiedniej małej wysepki, Kludy Malej, jest przesmyk o szerokości około 250 m, ale tak nami rzucało, że w pewnym momencie miałem obawy, czy się w nim zmieszczę.
Przed samą wyspą zobaczyliśmy płynący z zachodu na wschód mały stateczek.
Dzielna i spostrzegawcza załoga doniosła mi uprzejmie, że ten stateczek minął nas kiedy startowaliśmy z Krknjasi i skierował się na północ wzdłuż Drvenika, a potem skręcił na zachód w Kanał Drvenicki.
Widać zrezygnowali z płynięcia pod wiatr i woleli płynąć z wiatrem i falą.
A teraz nasze kursy się przecinały i miałem nadzieję, że nam ustąpi drogi.
Trochę nie wyobrażałem sobie zwalniania i manewrowania na tej karuzeli.
Na szczęście tak się stało.
Machnęliśmy sobie wzajemnie życząc powodzenia, kciuki w górę i wpłynęliśmy w przesmyk między wysepkami.
Widziałem, że robią nam zdjęcia, ale nie mam jak do nich dotrzeć, a szkoda.
Oczekiwałem tam chwili spokoju, mniejszych fal i słabszego wiatru.
Na szczęście się nie zawiodłem.
Zastaliśmy tam jakąś łódkę stojącą na kotwicy z załogą o bardzo dużych i okrągłych oczach wpatrzonych w kotwicę.
Kluda (Akwarium) skutecznie osłaniała ich i nas przed wiatrem i falami, których huk po drugiej stronie wyspy było słychać nawet poprzez jej wierzchołek.
Pozdrowiliśmy ich życząc powodzenia.
Wykonaliśmy kilka kółek po relatywnie „spokojniejszej” wodzie, które pozwoliły załodze wybrać większość wody z dna pontonu. A było jej tam po spłynięciu do pawęży kilka litrów.
Pozostała nam druga część drogi do domu, odcinek Kluda - Vranjica (Seget).
Wyglądał na łatwiejszy, nie było z zachodu otwartego morza, ale za to wiatr strasznie mieszał i fale, choć krótsze i niższe, były jeszcze bardziej skotłowane, przez co bardziej niebezpieczne.
Tym razem taktyka przejścia tego, blisko czterokilometrowego odcinka, zakładała kurs na północ, pod ochronę dość wysokiego w tym miejscu brzegu półwyspu. Liczyłem na osłonę przed wiatrem i spokojniejszą wodę koło brzegu.
Jednak zaraz po wypłynięciu poza osłonę Kludy, dostaliśmy potężne uderzenie wiatru i fali z kanału Drvenickiego. Ten otwarty od zachodu odcinek od Kludy do cypla ma około kilometra i przypomniał nam, jak silne są wiatr i fala pędzące z zachodu.
Znowu parę razy dostaliśmy bryzgi wody, ale w końcu znaleźliśmy się pod osłoną brzegu.
Woda stała się prawie gładka, czuć było tylko wściekłe uderzenia wiatru spadającego po zboczach cypla na wodę. Ale one nie stanowiły problemu.
Problemem był za to ostatni odcinek trasy, kiedy wychodziliśmy spod tego cypla na otwartą z zachodu zatokę Mariny.
To ponad pięcio i pół kilometrowy odcinek prostej zatoki, dość przy tym wąskiej, na której wiatr może nieźle rozpędzić wodę w stronę Trogiru.
No i tak też było.
Znowu dostaliśmy wiatr i falę, ale nieco niższą niż na wyjściu kanału Drvenickiego.
A może już się przyzwyczailiśmy? Pewnie miał też znaczenie widok docelowego brzegu.
W każdym razie znowu zebraliśmy trochę wody i pośmigaliśmy na falach, ale tym razem fale były dłuższe i niższe, miały średnio około dwóch metrów, więc było dużo łatwiej.
Po zacumowaniu do boi, na nieco spokojniejszym, bo osłoniętym cyplem, brzegu naszego portu, przez dobrą chwilę dochodziliśmy do siebie, wspominając co lepsze kawałki jazdy.
Na brzegu powitali nas znajomi, którzy widzieli nasze wyczyny na falach podczas pokonywania ostatniego odcinka. Co ciekawe, z brzegu morze wcale nie wyglądało groźnie. Było co prawda mocno pofalowane i fale miały grzywy, ale siłę fal i wiatru można było dopiero ocenić po zachowaniu się pływających (sic!) jednostek.
No i ewentualnie po ptakach, które bez specjalnego powodzenia próbowały lecieć pod wiatr.
Po przybyciu do naszego domu, spotkało nas bardzo miłe powitanie ze strony gospodyni, która prawie rzuciła się nam na szyje z radości, że jesteśmy cali. Powiedziała mi, że bardzo się denerwowali, ona i inni znajomi, oraz że należy mi się dyplom pierwszego stopnia sternika, który poradził sobie w sztormie.
Cokolwiek to oznacza
Z kolei od innego znajomego Chorwata dowiedziałem się, że ten wiatr, to właściwie nie była Bora, tylko jej groźniejsza odmiana Tramontana.
Ta przyjemność różni się od Bory tym, że oprócz siły i porywistości, cechuje się dodatkowo szybko zmiennym kierunkiem wiatru, niejednokrotnie skręcającym po spirali z tendencjami do tworzenia szkwałów z różnych kierunków.
Chorwat zapytał jeszcze, czy może nie mamy zdjęć i sprawiał wrażenie nieco rozczarowanego, kiedy zaprzeczyłem. Też żałuję, ale po pierwsze nie mieliśmy jak ich robić, a po drugie nie mieliśmy wodoodpornego aparatu, a szkoda!!!.
Ale nawet, gdybyśmy taki mieli, to ja byłem całkowicie zajęty sterowaniem, a piękniejsza część załogi usiłowała nie wylecieć z pontonu, więc raczej też miała ręce zajęte.
W sumie to żałuję, że nie włączyłem rejestracji przebytej trasy podczas powrotu. Mogła się rejestrować w wodoszczelnej torbie, która wzorowo zdała egzamin, wszystkie znajdujące się w niej rzeczy dotarły suche.
Ciekawe, jak długo trwała nasza droga powrotna w sztormie. Mam wrażenie, że nie wiele dłużej niż zwykle, bo wydaje mi się, że płynęliśmy bardzo szybko.
A wnioski?
Pierwszy w sprawie pogody:
- może się ona diametralnie zmienić w ciągu pół godziny, w środku pięknego dnia, bez ostrzeżenia.
Warto w razie wątpliwości obserwować, co robią inne załogi - o ile jest kogo obserwować.
To mój drugi sztorm na tym morzu, pierwszy miał miejsce jakieś 7 lat temu z dokładnością do jednego dnia!
27 sierpnia w dniu urodzin mojego syna i zastał nas na małej wyspie z latarnią morską, z małym pontonem i z dwójką małych dzieci. Na szczęście było już po zjedzeniu tortu urodzinowego i zdmuchnięciu świeczek.
Nawet nie próbowaliśmy startować z wyspy, choć do brzegu był tylko kilometr, bo by nas porozbijało o skały. Trójka załogi uciekła na zawietrzną część małej wyspy, a ja usiłowałem nie wzlecieć siedząc na betonowym brzegu okrakiem na odwróconym do góry dnem pontonie.
Sztorm skończył się po około 45 minutach.
Drugi w sprawie bezpieczeństwa:
Ten sztorm trwał około 2 - 3 godzin.
Warto może spróbować przeczekać gdzieś na spokojniejszej wodzie, przy jakimś zawietrznym brzegu, o ile jest taka możliwość.
A trzeci to raczej obserwacja i rozwiązanie problemu z rodzaju: „co by było gdyby”
Podczas płynięcia sternik ma na przegubie zapiętą tzw. zrywkę, awaryjny wyłącznik silnika, gdyby wypadł za burtę.
No właśnie. Zastanowiliśmy się nad tym, co by się stało, gdybym faktycznie wypadł za burtę. Silnik by się zatrzymał. Ale jak go uruchomić, skoro zrywka wisi na moim nadgarstku, a ja jestem jakby nieco nieobecny w pontonie?
Na falach jest trudno dojść do człowieka za burtą za pomocą wioseł.
Nie mówiąc już o tym, żeby utrzymać w ogóle jakąś rozsądną sterowność i pozycję pontonu względem fal i wiatru, żeby nie dostać wody do środka i móc jeszcze pomóc osobie w wodzie.
Od następnego wypłynięcia druga zrywka będzie zawieszona w pobliżu silnika, ot tak, na wszelki wypadek.
To tyle.
Opisałem naszą przygodę dla informacji i ku przestrodze dla innych.
Może komuś się przypomni w odpowiednim miejscu i czasie i pozwoli szczęśliwie przetrwać niebezpieczeństwo.
A może zadziała jak ostrzeżenie dla różnych ludzi, którzy w jeziorowych, małych pontonach wędkarskich z marnymi silniczkami pchają się 10 kilometrów od brzegu z małymi dziećmi.
Też takich widziałem dokładnie w tym miejscu, ale nie tym razem, na szczęście.
Strach pomyśleć, co by się z nimi mogło stać, gdyby ich spotkał taki wiatr po drodze na morzu.