Ale nie samym zwiedzaniem człowiek żyje. W końcu kilka dni siedzenia na d*** (tyłku
). Ranne wycieczki po świeży chlebek na śniadanie, przed południem plażowanie. Tez trzeba było po powrocie udowodnić, że byliśmy w Chorwacji a nie w "sanatorium" we Wronkach. Do tego celu potrzeba była odpowiednia opalenizna. Do plaży spokojnym krokiem były ze 3 minutki. I właśnie taki dystans był chyba najlepszy. Na tyle blisko, żeby szybko dojść, ale na tyle daleko, że przy namiocie był względny spokój. Oczywiście plażowanie odbywało się w pełnym ekwipunku
Jak juz wspomniałem mieliśmy dobre miejsce na kempingu. A także miłych sąsiadów, którzy uznawali zasadę, jest super, lubimy się, dopóki jesteśmy daleko od siebie
. Mówię tutaj o pewnym starszym małżeństwie rodem ze słonecznej Italii. Pierwszego dnia siostra ścięła sobie drogę do toalety i przeszła koło ich namiotu. Pan Włoch o mało nie spadł z krzesła i grzecznie acz dosadnie wytłumaczył jak prowadzi droga do toalety (szkoda, że mapki jeszcze nie narysował). Następnego dnia jak wstaliśmy zastała nas barykada. Otóż owa parka odgrodziła się od nas sznurkami na bieliznę. Od tego czasu dostali nowy przydomek dzików. Kiedy się nie kąpaliśmy, to umilaliśmy sobie czas przy kartach lub kościach
Plkus codziennie obowiązkowa wycieczka do centrum, wzdłuż promenady z niezliczonymi straganami. Pewnego dnia byliśmy świadkami nietypowej sceny.
Prawdopodobnie było to odholowywanie auta zaparkowanego w złym miejscu, gdyż odbywało się przy obecności policjanta. Wzbudziło to naszą ciekawość, bo jakby nie było odbyło się w dość oryginalny sposób...
Oczywiście nie mogło zabraknąć przy posiłku naszej nowej przyjaciółki
Kolejny wypad z bazy miał miejsce na Jeziora Plitvickie. Praktycznie cały repertuar zwiedzania układał się spontanicznie, na podstawie przewodnika kieszonkowego. Tak więc za każdym razem jechaliśmy wręcz w ciemno niewiele wiedząc o miejscu, do którego mamy się udać. Trochę daleko, bo wyszło 170 km w jedna stronę, ale podobno warto. Minęliśmy autostradę i przejechaliśmy przez Benkovac. To co mnie bardzo zaintrygowało, to że w Chorwacji oprócz kilku dużych miast cała reszta, to malutkie miasteczka (po kilka tysięcy mieszkańców). I tak po Benkovacu, jako po głównym mieście regionu spodziewałem się czegoś więcej. A tutaj 4 skrzyżowania i miasto (a raczej miasteczko) się skończyło. Następnie pięknie położony Obravac.
Położony w pięknym kanionie rzeki, z pięknym ruinami zamku. Jechałem jak najwolniej, żeby jak najwięcej zobaczyć, bo jako kierowca miałem dość wąskie pole manewru. I chyba to co najbardziej mnie urzekło, przejazd przez góry, żeby dostać sie do części kontynentalnej. A w międzyczasie cudne widoki
Nawet mały postój sobie zrobiliśmy na zatoczce, żeby trochę nacieszyć oczy. Jak się później okazało nie tylko my wpadliśmy na taki pomysł. Po zjeździe na równiny już było mniej ciekawie. Droga prosta, co rusz stał ktoś przy drodze z parasolem i sprzedawał rakiję i serki. Spodziewałem się, że od takiego wieśniaka najbardziej by się opłacało zaopatrzyć w zapas alkoholu do Polski. A tutaj rozczarowanie, drożej niż w centrum Biogradu. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Mimo, że wyznaczyli tam chyba z 7 różnych tras od takich na godzinkę to najdłuższej, ponad sześciu, to bilety w tej samej cenie. I juz na początku wręcz headshot. Widoki zaparły dech w piersiach
Cokolwiek byłoby dalej to i tak już stwierdziłem że się opłacało przyjechać. Na dole nie mniej imponująco
Wędrówka wśród krystalicznie czystych jezior warta była każdej ceny, szkoda tylko że nie można było wskoczyć do któregoś z nich. Z nieba lał się 30-kilko stopniowy żar, a woda pitna szła w zawrotnej szybkości.
Tylu ryb, to w żadnym supermarkecie nie ma. Dochodzimy swoją trasą do miejsca spotkań innych szlaków. W tym miejscu powinniśmy przesiąść się na stateczek, który zawiezie nas na drugi brzeg ogromnego jeziora. Tylko, ze kolejka ma kilkaset metrów. Wpadamy w małe zakłopotanie, zastanawiając się głośno ile to może potrwać. W miedzy czasie odwiedzamy bar znajdujący się przy przystani. I zgodnie w wcześniejszymi przypuszczeniami, ceny zniechęcają nas do czegokolwiek. Mimo obaw kolejka idzie dość szybko i może po 20 minutach siedzimy już na stateczku
Na środku jeziora całkiem przyjemnie, troszkę chłodniej, ale nie mnie ciekawie
Po wysiadce czekała nas droga w stronę górnych jezior. Szlak zrobił się zalesiony, droga troszkę pod górę. Czułem się prawie jak w domu
. W tej części atrakcję stanowiły kaskady wodne i małe wodospadziki, którymi woda przepływała pomiędzy jeziorami. Na końcu czekał na nas autobus, który zabrał nas do punktu wyjścia. Przy wyjściu wycieńczeni zakupiliśmy w sklepiku butelkę wody za... 35 kun (moja najdroższa woda w życiu).
Droga powrotna przebiegała bez większych przygód. Tuż przed górami zjechałem do miasta, żeby poszukać stacji z gazem. I przeżyłem szok. Widok jak z amerykańskich filmów. Prawie puste miasteczko, nie ma ludzi na ulicach. Jedyna czynna stacja chyba żywcem wzięta z filmów "Wzgórza mają oczy" albo "Zły skręt". Wszystko stare pordzewiałe, jakby nie tankował tam nikt od 30 lat i stary dziadek z gazetą przed wejściem pilnował porządku...
W następnym odcinku: wielkie grillowanie i Tkon