Było to dokładnie 20 lat temu. Pracowałem wtedy jako młody asystent projektanta w prywatnym biurze X. Szefostwo zaproponowało mi udział w wyjeździe na Białoruś, do Mińska. Dzieci jeszcze nie miałem, za to posiadałem ważny paszport, więc czemu nie?
Do zrobienia była ekspertyza, czy budynki wyższej szkoły nauk politycznych nadają się do przebudowania na centrum biznesowo-biurowe. W skład ekipy wchodzili (oprócz mnie) – konstruktor Krzysiek - z mojego biura, elektryk, wodkaniarz i Szef-koordynator, który na zagranicznych kontraktach budował socjalizm dla Kadafiego.
Na miejscu zostaliśmy zakwaterowani w akademiku, w pokojach z tzw “kołchoźnikiem”. (głośnik z lecącym na okrągło programem I radia Mińsk, którego nie dało się wyłączyć, tylko ściszyc lekko).
Dostalismy też bony na posiłki do stołówki i całe szczęście, bo gdyby nie to, to byśmy chyba umarli z głodu. Wtedy Białoruś przechodziła kryzys na rynku żywnościowym, taki jaki był u nas na początku lat 80tych. Myślę, że świeże państwo białoruskie, po rozpadzie ZSRR, zostało ukarane przez “przyjaciół” ze wschodu odstawieniem od cycka. Chcieliście niepodległości, to ją macie.
System kartkowy objął prawie wszystkie produkty, a białoruskie kartki, to tak naprawdę były spore broszurki.
Przekonaliśmy się o tym, kiedy weszliśmy w układy z dwoma przedsiębiorczymi chłopcami, którzy kupowali od nas dolary (dostawaliśmy wtedy diety, chyba po 20 USD na dzień, co było zarobkiem niewyobrażalnym). Bardzo chcieli nam pomóc kupić coś atrakcyjnego i wozili nas trolejbusami po różnych UNIWERMAGach. Chcieliśmy kupić aparaty fotograficzne Zenit – nie do kupienia.
Za to w sklepie fotograficznym można było wybierać/przebierać w różnego rodzaju dozymetrach (licznikach Geigera-Mullera, to po Czarnobylu), w sklepie z narzędziami – młotki i siekiery różnej wagi (bez trzonka, bo to każdy potrafi zrobić sobie sam) a sklepie mięsnym rzucili krowie kopyta bez kartek.
Rzeczywistość białoruska okazała się straszna. Można się było wkurzać i nabawić się wrzodów,
lub obśmiać i w miarę normalnie funkcjonować.
Ja z Krzyśkiem obraliśmy drugą metodę i od tego czasu wieczorami bolały nas mięśnie brzucha ze śmiechu. A powodów było mnóstwo:
1.Idziemy ulicą. Normalną mińską ulicą, co ma z 60 m szerokości, a budynki po bokach sprawiają, że czujesz sie jak mrówka. Sklepów jak na lekarstwo. Nagle na rogu pojawia się człowiek, który z białej sklejkowej skrzyni sprzedaje MOROŻENOJE – lody. Kupujący odpakowują lody i odchodzą liżąc je z błogą miną.
- ONE SĄ W BIAŁEJ CZEKOLADZIE – podniecił się Krzysiek. Pierwszy liz i wszystko jasne – polewa to słodka maź, coś na podobieństwo smalcu. Lody poszły do kosza, a my dalej kulając się ze śmiechu.
2.Chodzimy po mieście i zbliżyła się pora obiadowa. Wchodzimy do pierwszej restauracji.
Drogę zastawia nam rosły portier pytając: REZERWACJA JEST? NIE MA – odpowiadamy
zgodnie z prawdą. No to nie zjemy, choć w lokalu nie ma NIKOGO. Byliśmy jeszcze w dwóch i sytuacja się
powtarza. Potem już nigdzie nie weszliśmy, bo na drzwiach napotkanych restauracji pojawiły się kartki z
napisem PRZERWA OBIADOWA OD 13 DO 16.
3. W parku nad rzeką znajduje się planetarium. O, fajnie, zobaczymy coś ciekawego. Wstęp to
kilka rubli, razem z nami wchodzi grupa młodzieży na zajęcia z astronomii. Gaśnie światło i rozpoczyna się
program wyświetlany ze starego rzutnika na kopułę. Kopuła okazuje się
być uszyta z płótna, ale bardzo dawno temu i nie była chyba nigdy naprawiana. Między
gwiazdami widać rozdarcia i to potężne, prześwituje niebieskie niebo i chmury. W dziury
wpadają kolejne obiekty kosmiczne, konstelacje są nierozpoznawalne. Młodzież
też dostrzega lichotę tego miejsca i rży na całego. Rżymy i my.