Po powrocie ostatnia kąpiel w zatoce, gdyż następnego dnia opuszczamy Muo.
No właśnie wyjeżdżamy, czy nie. Gospodarze, mili ludzie, zaproponowali nam zostanie gratis dłużej przez dzień lub dwa ponieważ nowi goście na nasze miejsce mieli przyjechać właśnie za dwa dni. Było to kuszące ale kolidowało z najbardziej wariackim planem naszej podróży, to jest z wyjazdem nad jezioro Szkoderskie. Kilka lat temu objeżdżaliśmy to jezioro - super widoki. Widząc jeden z nich zapragnęliśmy zjechać nad lustro wody, co uczyniliśmy szaloną drogą. Szaloną nie tylko ze względu na krętość, stromość i wąskość. Prowadziła ona przez dobre 2 kilometry przez chaszcze. Na końcu jej czekała nagroda. Jeden z piękniejszych widoków jakie do tej pory widziałem i jak to bywa w takich miejscach restauracja.
Restauracja była urocza, woda czysta i bardzo ciepła i pomimo tego elementu gastronomicznego cisza, spokój. Można zobaczyć czaple oraz kormorany.
Spędziliśmy tam czas do wieczora. Gdy zostaliśmy tam niemal sami od właściciela restauracji dowiedziałem się, że ma dwa domki drewniane i, że kontakt z nim będzie możliwy przez facebooka.
Myśl o spędzeniu tam nocy zakiełkowała zaraz po zarezerwowaniu apartamentu w Muo. Wobec tego, że nie mam profilu na facebooku poprosiłem syna o znalezienie kontaktu i ewentualną rezerwację. Przeżyłem niemal szok, gdy po niespełna 5 minutach od prośby poinformował mnie, że zarezerwował pobyt w oczekiwanej dacie, że 40 € za dwie noce i, że nie trzeba zaliczki, a ponadto, że nic już nie trzeba więcej ustalać. W takim stanie wyjechaliśmy z domu. No i tu dylemat: pewny wróbel w garści - przedłużenie pobytu w Muo, czy gołąb na dachu - tym bardziej, że komórka syna, operatora facebooka, nie odpowiadała. Postanowiliśmy sprawę przegryźć przy kolacji i to dosłownie, gdyż sąsiad rybak pojawił się z mulami (2 € za kilo) i to doskonale oczyszczonymi. Przepis na ich przygotowanie dostarczył niezawodny internet. Najprostszy przepis: mule po marynarsku. My go zmodyfikowaliśmy dodając ząbek czosnku i nieco więcej białego wina.
Skutek spożywania owoców morza był taki, że rano serdecznie pożegnaliśmy się z gospodarzami i pojechaliśmy - z przeciętną prędkością 40 km/h - nad jezioro Szkoderskie. Po drodze spotkaliśmy chmury ciągnące z nad Albanii, co wskazywało na kolejną tego lata burzę i to nie byle jaką
- 500 m za grzbietem tych wzgórz jest Albania
ale to nie burza była tym, co nas niemile zaskoczyło po przybyciu nad jezioro; na miejscu zastaliśmy ruiny restauracji i ani żywego ducha w promieniu zasięgu naszych oklapniętych płetw.
Tutaj skracając tę rozwlekłą opowieść, wypunktuję jej dalszy przebieg: - przypadkowy przechodzień, telefon do przyjaciela, ten do innego przyjaciela, natychmiastowy przyjazd małżeństwa - właścicieli tego miejsca, informacja o pożarze budynku i przekazaniu jej na facebooka, spóźniony telefon od syna z taką właśnie informacją i propozycja od właścicieli: nie mamy tu właściwie nic (energii, bieżącej wody, ubikacji), ale zachował się drewniany domek i wspaniałe miejsce, a jeść i pić możecie w wiosce położonej 3km wyżej. Bierzecie? Wzięliśmy. Przy czym dotknięci tragedią restauratorzy nie chcieli żadnej zapłaty. Skończyło się na jakiejś symbolicznej kwocie pozwalającej nam wszystkim lepiej się poczuć. I w ten sposób zrealizowałem, może nie do końca uświadamiane, marzenie. Dwie doby w przepięknym i wolnym (niemal) od ludzi miejscu, choć w skautowskich warunkach. Aby nie było tak słodko zaraz po wprowadzeniu się do domku nadciągnęła trzygodzinna burza. Dobrze, że gospodarze z Muo wyekwipowali nas w butelkę przedniej rakiji.
Po burzy feeria dla wszystkich zmysłów - wliczając w to odwiedziny reklamowanej wiejskiej konoby oraz wieczorne pływanie.
Rano przywitał nas piękny dzień