Podczas przekraczania pierwszego brodu w kierunku na Leszczyny usłyszałem wystrzał.
No tak, przebita dętka i rozcięta opona.
Zabraliśmy się do naprawy, jednak opona nie nadawała się prawie w ogóle do jazdy, widać dętkę.
Podłożyliśmy podwójną warstwę plastra opatrunkowego między załataną dętkę a oponę i nie pozostało nic innego jak grzecznie asfaltem wrócić do Uścia.
Koniec asfaltu w Nowicy i koniec planowanej wycieczki.
Wracamy do skrzyżowania z drogą do Uścia i zaczynamy mozolną wspinaczkę. Mnie po szarpaniu się z rowerem w młodniku i ogólnie większym wysiłku zaczyna już kompletnie drętwieć prawa stopa. Brak czucia powoduje, że nie mogę z siłą depnąć na pedały... nie pozostaje nic innego jak wypchnąć rower ze śpiącym synem na szczyt pasma.
Przynajmniej jest czas na oglądanie widoków.
Kiedyś było tutaj kilkadziesiąt łemkowskich chyży. Zostało dziesięć gospodarstw i na szczęście cerkiew.
Wyprowadzam rower na grzbiet i w końcu mogę jechać samodzielnie, choć wsiadaie na rower powoduje ból niczym kopniak w trzy litery.
Zjazd przez Oderne do Uścia już tą samą co przed południem drogą. Klocki piszczą, ręce od hamowania drętwieją. Prowizorka z oponą wystarcza w sam raz na dojazd do kampingu.
Co zrobić z resztą dnia? Nad wodę! Nad Zalew!
P.S. Nowica i Przysłup mnie nie zawiodły.