No to już wiem, gdzie i za ile kupić bombardino, i nawet wiem, jakie
Szkoda, że tej wiedzy nie miałam wcześniej, chociaż zważywszy na moją przymusową (mam nadzieję, że chwilową
) abstynencję, tak bardzo nie żałuję...
longtom napisał(a):Bardzo chętnie sobie poszusuję
pzdr
To zapraszam ponownie
3 lutego (piątek) - Zielona Sella Ronda, ziiimno i przypadkowa Corvara
To niestety ostatni odcinek narciarski, bo też i piątek był naszym ostatnim dniem w Dolomitach. Wykorzystaliśmy go maksymalnie
Przejdę do szczegółów...
Ostatnio skończyłam na tym, że siedzimy sobie w gondolce, czyli "jajku" wiozącym nas w kierunku Val Gardeny. W połowie kolejki musimy się przesiąść. W drugiej części wyciągu nie wszystkie jajka są czerwone, niektóre są żółte
:
Zgłodnieliśmy już porządnie i pierwsze szusy po wyjściu z gondolki kierujemy w stronę schroniska Jimmy's położonego na wysokości 2222 m:
Na zewnątrz siedzieć nie będziemy, bo mimo pięknego słoneczka, jest przeraźliwie zimno, na pewno poniżej -15, jak nie -20. W środku natomiast mnóstwo ludzi. Na szczęście udaje nam się znaleźć trochę miejsca przy dużym stole, w dodatku dostaje mi się miejscówka przy piecu
:
Zamawiamy gulasz na sposób węgierski. Dostajemy pyszną zupę gulaszową, naprawdę dużą porcję
:
Teraz możemy ruszać dalej, za zielonymi znakami Sella Rondy:
Oboje stwierdzamy, że pomarańczowa Sella Ronda fajniejsza, choć trudniejsza. Na tej zielonej są płaskie odcinki dojazdowe (całkiem długie), na których trzeba się odpychać kijami. Przykład takiej trasy:
Ale widoki fantastyczne!
Wspomniana przez Mariusza_W "lokomotywa"
:
Przejeżdżamy Val Gardenę i wjeżdżamy do Val di Fassa, do części Belvedere (trasy tutaj wyglądają na bardzo fajne). Wyjeżdżamy na wysokość 2400 metrów. Tu zaczyna się długi zjazd do Arabby. Zanim jednak zaczniemy zjeżdżać, muszę włożyć kominiarkę. Jesteśmy teraz na zacienionej trasie, strasznie wieje wiatr i mam wrażenie, że twarz mi zaraz odpadnie. Chyba nigdy w życiu nie było mi tak zimno! Trzęsącymi rękami ubieram kominiarkę. Jest lepiej, ale minimalnie. Trzeba uciekać z tej wysokości...
Chociaż tak tu ładnie (a jednak, mimo zimna, zrobiłam fotkę
):
I dobrze, że zrobiłam, bo to ostatnie narciarskie zdjęcie na tym wyjeździe. Zjeżdżamy do Arabby bez zatrzymywania się. Po pierwsze: dlatego, że zimno i chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się niżej, gdzie będzie choć trochę cieplej, po drugie: dlatego, że czas nas gonił, a musieliśmy zdążyć na ostatni wyciąg przed 16:45.
Na przedostatni wyciąg na naszej trasie "do domu" docieramy, gdy obsługa zakłada pokrowce na czytniki, czyli w ostatniej chwili
Jest 16:30, wyścig z czasem trwa
Ostatnią trasę pokonujemy jak wariaci. Właściwie zupełnie niepotrzebnie, bo to jest obliczone dla narciarzy, którzy jadą powoli. Mamy 5 minut zapasu
Jesteśmy z siebie bardzo dumni! Chociaż nie było to zbyt mądre...
W każdym razie siedzimy na ostatniej kanapie, która wiezie nas w stronę San Cassiano, czyli na szczyt Pralongii. Jazda ostatnim krzesłem strasznie się dłuży. Jest bardzo zimno i strasznie wieje, nie czuję już palców u nóg (mimo podgrzewaczy w butach narciarskich, ale te przestały działać jakieś 3 godziny temu) ani u rąk.
Trasa, którą wracamy do San Cassiano, niezmiennie zamknięta
Widać nic nie zrobili z wystającymi trawami. Myślimy: "trudno", musimy nią jechać, inaczej już nie zdążymy. Ale coś nas kusi objechać początkowy najbardziej "zatrawiony" odcinek. Wieje teraz śniegiem pod górę i prosto w nasze oczy (tzn. gogle). Zaczynamy zjeżdżać niebieską "dziewiątką". Wiem, że gdzieś na początku trzeba odbić w prawo... Wiatr wieje coraz mocniej, sypie śniegiem, prawie nic nie widzę, ale jadę. Jest mi zimno, mam dość, byle w dół, byle w dół...
Im niżej jesteśmy, tym mniej wieje. Trasa też wydaje się kompletnie nieznana. Jak zauważam "drogowskaz": Corvara, jest już za późno
Mój mąż, który jedzie za mną, od dawna wie, że jest za późno... Ponoć krzyczał do mnie, ale wiatr skutecznie go zagłuszał.
W momencie, gdy zjeżdżamy do Corvary, stają wszystkie wyciągi! No to klops! (żeby nie powiedzieć inaczej
) I to wszystko ostatniego dnia!
Jesteśmy w Corvarze, której nie znamy i z której raczej nie ma skibusów do San Cassiano. Może chociaż do La Villi...?
Idziemy się zorientować na przystanek skibusów. Do San Cassiano czy La Villi - aaa owszem, taksówka. Jakiś Włoch z małego, lokalnego skibusa radzi, żebyśmy się nie dali skusić na taxi, bo zapłacimy jakieś 40 euro. No no, tyle to my chyba już nie mamy
Mówi nam, jak dojść do przystanku autobusów SAD. Na szczęście to tylko jakieś 500 metrów stąd, szkoda tylko, że pod górkę.
Co ja wtedy, podchodząc pod tę górkę, zmarznięta, zmęczona i zła, mruczałam pod nosem, to, domyślacie się, nie nadaje się do zacytowania
Jak już się tam dowlekliśmy, okazało się, że autobus do San Cassiano jest, ale za niecałą godzinę
W sumie powinniśmy się cieszyć, bo to był ostatni tego dnia bus do naszej miejscowości. Można więc powiedzieć, że mieliśmy szczęście
Co zrobić z tą godziną? Oczywiście pójść do knajpki
Tuż obok przystanku autobusowego jest mały bar, z miejscami głównie stojącymi, chociaż znajdują się dla nas stołki barowe.
Zamawiamy najdroższą w życiu herbatę - za 4 euro
Ale przynajmniej jest pięknie podana w dzbanku i fusiasta, bardzo smaczna, a do tego jeszcze dostajemy 3 małe ciasteczka.
Emocje opadają... Pijemy herbatkę w ciepłym miejscu i odpoczywamy po niedawnych emocjach:
Autobus przyjeżdża punktualnie, bilet kosztuje 1,5 euro od osoby (tzn. że jedna herbata jest droższa od dwóch biletów
) i zostajemy dowiezieni pod sam dom
Nasza przygoda kończy się dobrze! Ale tej nerwówki długi nie zapomnimy
Po zdjęciu butów narciarskich okazuje się, że moje palce, którymi nadal nie mogę ruszać, mają nieciekawy fioletowy kolor...
Mimo że bardzo lubię fiolet, to raczej niekoniecznie na palcach
I nie stało się tak, jak sugerował Kaszubski
, że skarpetki zafarbowały
Idę pod bardzo długi prysznic i kolor palców powoli wraca do normy
Ale trochę przy tym "wracaniu do normy" wyję z bólu, bo takie odmarzanie to nic przyjemnego
Ostatni dzień w Dolomitach był bardzo udany i obfitował w wiele przygód i emocji
Aaa finał dnia, zapomniałabym: dosyć wysoka gorączka i duży katar
Czyli albo się przeziębiłam, albo to infekcja wiązana: żołądek + górne drogi oddechowe. (Jak się potem okazało, raczej to drugie...) W każdym razie z jutrzejszego nartowania "po drodze", w Alta Pusteria, nic nie wyjdzie
Trudno! Ale i tak jestem bardzo szczęśliwa po dzisiejszym szusowaniu, bo było wspaniale
Został nam "tylko" powrót do domu... Ale o tym w następnym, ostatnim już, odcinku.