Puerto de las NievesJak udany nie byłby urlop stacjonarny, trzeba, wypada, chcemy pojechać na jakąś wycieczkę.
Chcemy by było to miejsce nowe, dotąd nieodwiedzone przez nas.
Wybór pada na bajkowo brzmiące Puerto de las Nieves.
Dla mnie w samej nazwie kryje się już jakaś magia, Puerto de las Nieves
Jest sobota, wyruszamy po śniadaniu.
Wiadomo, owoce, wrzątek w termosie, buteleczki na mleko, miseczka na kaszkę, trochę tego i owego.
Gratów mamy jak na tygodniowe biwakowanie.
Do celu mamy 54 kilometry. Nawigacja wylicza, że droga zajmie nam godzinę i 20 minut. Dojedziemy chwilę wcześniej.
Co ciekawe, gdyby pojechać okrężną drogą, wkoło wyspy, zrobilibyśmy 115 kilometrów, ale jechalibyśmy tylko o 10 minut dłużej.
Zaraz za Puerto de Mogán znika słońce. Kilka kilometrów dalej, i wyżej, zaczyna spadać temperatura.
Jedziemy przez góry. Są piękne. Zachwycają paletą ciepłych barw. Od brązów, przez beże, po borda.
Miejscami skały są omszałe, zielonkawe.
Droga jest prawie pusta.
Mija nas grupa motocyklistów. Pewnie jadą na jakiś weekendowy zlot. Potem my ich mijamy, gdy zatrzymają się pod sklepem.
Mijamy samochód hycla, na Gran Canarii nie ma bezpańskich psów.
Mijamy się z jednym radiowozem.
I pojedynczymi samochodami.
Zjeżdżamy do jednej miejscowości.
Wydaje mi się, że było to Puerto de La Aldea. Chcieliśmy się przespacerować, ale jest sobota, miejsc parkingowych jest niewiele i wszystkie są zajęte.
O Puerto de La Aldea wiemy tyle, że położone jest nad czarną plażą, która w słońcu wygląda pięknie.
W tej części wyspy wszystkie plaże są czarne.
Jedziemy dalej. W planie mamy jeden punkt widokowy, ale Hana akurat zasnęła. Doskonale wiadomo, że jeśli dziecko zasnęło, absolutnie nie wolno wtedy zatrzymać samochodu...
Punkt widokowy zostawiamy na drogę powrotną.
Dojeżdżamy.
Właściwie mamy dwa cele. Puerto de las Nieves i Agaete. I właściwie trudno jest określić gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie.
Miasteczka sprawiają wrażenie połączonych.
Agaete to dzielnica bardziej oddalona od morza.
Parkujemy w części nadmorskiej.
Parkujemy to dużo powiedziane, długo jeździmy w kółko w poszukiwaniu miejsca parkingowego.
Biała, jednopiętrowa zabudowa. Domki bezpośrednio przy ulicy albo z miniaturowymi ogródkami.
Bardzo spokojnie, bardzo sennie, wrażenie portu na końcu świata. Można by tam pobyć dłużej, trzeba by tylko mieć ze sobą książkę albo dwie.
W końcu parkujemy. Parkujemy raczej brzydko. Niby na miejscu do tego przeznaczonym, ale utrudniając innym przejazd. Jakaś miła staruszka wychyla się z balkonu i tłumaczy, że to złe miejsce. Ostatecznie ,,pozwala” nam tam zostać...
Hana budzi się natychmiast gdy wyłączamy silnik.
Idziemy na rekonesans.
Spacerujemy po części nadmorskiej.
Choć zdjęcia tego nie oddają, jest ciepło.
Na miejskiej plaży sporo hiszpańskich rodzin.
Jest kilka knajpek.
Spontanicznie przysiadamy w ogródku jednej z nich. Wybieramy tą najbardziej zatłoczoną.
Zamawiamy rybną platę i wino.
Rybki są trzy. Kiepska, dobra i bardzo dobra.
Wino z tych win wytwarzanych gdzieś po sąsiedzku. Gatunek szybko idący w nogi i sprawiający, że wszystko jeszcze bardziej mi się podoba
Zjadamy, wypijamy, a raczej ja wypijam...
Kuba przecież prowadzi.
Idziemy pospacerować.
Puero de las Nieves posiada fantastyczną promenadę. Godzinami można by przyglądać się falom rozbijający się o kamyki w dole.
Można by... gdyby nikt mnie nie poganiał.
Moje dziecię źle znosi bezruch :
Widzimy piękne, czerwone kraby.
Nie wiem, jakim cudem utrzymują się na tych kamieniach przy tak pieniącym się morzu.
Promenada prowadzi nas do naturalnego basenu.
Ludzie, całymi rodzinami, odpoczywają na kocach, ręcznikach. Jest kilku amatorów kąpieli. Podziwiam, nie odważyłabym się wejść tam do wody. Na zdjęciu wygląda to łagodnie, ale chwilami fale są naprawdę wysokie.
Siedzimy, patrzymy, dobrze mi.
Jedna taka wierci się nieustannie.
Pora wracać.
Mijamy pomnik.
Pakujemy się do samochodu.
Jeszcze dobrze nie wsiedliśmy, nasze miejsce jest ,,sprzedane”. Ku radości naszych następców i zmartwieniu trwającej na posterunku babci
Wjeżdżamy do Agaete.
Tu zabudowa jest wyższa, uliczki węższe, szanse na miejsce parkingowe żadne.
Mijamy nieduży placyk. Siedzi na nim sporo ludzi, nietypowy widok w dzisiejszych czasach.
Widzimy fantazyjny, drewniany balkon.
Niestety nie zrobiłam mu zdjęcia.
Przejeżdżamy przez miejscowość.
Droga zaczyna się wspinać.
Wiemy, że prowadzi ona to zielonego wąwozu.
Wiemy też, że czas zawrócić.
Zatrzymujemy się na chwilkę. Wysiadam z auta zrobić zdjęcie.
Chciało by się tam stać i stać.
Wołają mnie... Jeszcze przez moment udaję, że nie słyszę... Wracamy.
Zjeżdżamy w dół. Mijamy samochód hycla.
Przejeżdżamy przy placyku.
Z głównej drogi, już bez wysiadania z samochodu, podobno zbyt długo to trwa gdy wysiadam..., robię jeszcze jedno zdjęcie.
Istny porcik na końcu świata.
Hana natychmiast zasypia.
Odpuszczamy sobie punkt widokowy, niech śpi spokojnie.
Droga mija nam szybko.
Puerto de Mogán wita nas popołudniowym słońcem.