Pierwsze wrażenia Zarezerwowaliśmy miejsca w ostatnim rzędzie. Jeszcze przed startem stewardessa pyta, czy nie przesiedlibyśmy się o jeden rząd do przodu. Jakoś nie wypada odmówić...
A stewardessy mamy fajne. Jedna jest z Polski.
Lecimy.
Hana jest zachwycona. Trochę liczyliśmy, że po wrażeniach poranka, utnie sobie drzemkę.
O naiwni my...
Będzie aktywna przez cały lot.
Przez 5 godzin serwuję jej przekąski. Apetycik dopisuje.
Wypija kolejne mleko, zjada miseczkę kaszki, napycha się herbatnikami, poprawia bananem, przekąsza tubkę owocową.
Kuba w ramach rozrywki kilka razy odwiedza z nią przewijak. Ja również uczestniczę w tych imprezach. Z zewnątrz podaję niezbędne drobiazgi.
Razem nie zmieścilibyśmy się w toalecie...
Kupujemy sobie zestaw przekąsek. Krakersy, całkiem dobry humus, oliwki, pastę paprykową. Kosztowało 10 euro. Smakowało. Było tego tyle, co kot napłakał...
W czasie lotu ma miejsce przykry incydent.
Nagle usłyszeliśmy dźwięczne plaśnięcie.
To ,,nasz znajomy” bez maseczki uderzył swą dziewczynę w twarz. Fakt że w twarz nie ma tu chyba większego znaczenia... Z pewnością ma znaczenie, że podróżują z malutkim dzieckiem na ręku.
Reakcja stewardess jest natychmiastowa.
Wszystkie cztery, jak spod ziemi, wyrastają przy delikwencie. Rozdzielają parę.
Jedna wyprowadza dziewczynę z dzieckiem do ostatniego rzędu. Druga przysiada się do chłopaka.
Ich zadaniem jest wciągnąć ich w w rozmowę, rozluźnić atmosferę. Jeśli taką sytuację w ogóle można rozluźnić.
Dolatujemy.
Jeszcze w samolocie przebieramy Hanę w lżejsze ciuchy. Wysiadamy... Niebo ma kolor szary.
Powietrze jest ciepłe
Odbieramy bagaż. Idziemy do okienka europcar.
Szukamy go dość długo, ze dwa razy pytamy o drogę.
Punkty wypożyczalni są daleko na końcu terminala, maksymalnie z prawej strony.
Zarezerwowaliśmy Opla mokka lub podobny samochód.
Na tydzień za 98€. Pan w wypożyczalni informuje, że ma dla nas Renault kadjar.
Podpisujemy wyglądającą standardowo umowę, tyle że jest ona po hiszpańsku. Przyznam się, że dokładnie jej nie przestudiowaliśmy
Będzie to dla nas nauczka, ale o tym później.
Wskakujemy do samochodu. I w drogę.
Hana z miejsca zasypia.
Lotnisko mieści się w Telde.
Do Puerto de Mogán mamy 25 minut jazdy.
To nie jest spektakularna droga.
Krajobraz jest smutny, kamienny.
Wrażenie potęguje szare niebo.
Grozy dodaje fakt, że droga jest zupełnie pusta.
Chcemy kupić wodę.
Zjeżdżamy do Playa del Ingles. To duża, pełna bungalowów do wynajęcia, nadmorska miejscowość. Jedziemy przez miasteczko. Jest coraz bardziej upiornie. Tam nikogo nie ma.
Żadnych turystów, żadnych tubylców.
Znajdujemy otwarty bazarek.
Minimarkeciki z drobiazgami potrzebnymi takim jak my. Trzy sprzedawczynie, z trzech sklepików, trwają w bezruchu nad telefonami. Na mój widok wszystkie trzy wstają.
Kupuję, szaleństwo, kilka butelek wody.
Jest smutno.
Jeszcze kilka minut jazdy. Docieramy do Puerto de Mogán. Przed samą miejscowością robi się nieco przyjemniej.
Wychodzi słońce. Widzimy też jakąś zieleń.
Wiemy, że w okolicy hotelu jest sporo bezpłatnych miejsc parkingowych. Owszem, miejsca są i wszystkie są puste.
Zaczynam podejrzewać, że możemy być jedynymi gośćmi.
Wymieniamy wrażenia, że jakoś dziwnie...
Że może ten urlop jest jakiś niestosowny...
Kuba idzie do recepcji.
Hana otwiera oczy i pyta, czy jest już na wakacjach?
- Dojeżdżamy do Puerto de Mogan